wtorek, 27 grudnia 2011

Zbuntowana lokomotywa


Była sobie raz lokomotywa, która ciągnęła całkiem spory sznurek wagoników.  Jechała z tymi wagonikami wypełnionymi różnościami po urozmaiconych szlakach. Raz pędziła na złamanie karku, bo było akurat z górki, choć niekiedy całkiem stromo i niebezpiecznie. Czasem turlała się wolniutko po równinach swoim rytmem jakby zasłuchana w usypiający stukot wagoników. Niekiedy ciężko dysząc wspinała się pod górkę, ale zaraz potem miękko z niej zjeżdżała zważając, by skład pociągu się nie zmienił. Z czasem tych wagoników doczepiano coraz więcej, a lokomotywa i tak jechała dalej. Aż w pewnym momencie coś w niej chrupnęło, jęknęło i oto lokomotywa ani drgnie, stanęła na stacji Reset. Stoi sobie i duma, jak tu dalej jechać bez szkody dla siebie samej i bez uszczerbku dla wagoników. Wreszcie wymyśliła. Wpadła na pomysł, że pojedzie w dalszą drogę, ale tylko z najistotniejszymi wagonikami, dla pozostałych zaczęła szukać drugiej lokomotywy. I znalazła. I tak jadą sobie dalej, przez góry, doliny, raz pod górkę, raz z górki, ale do przodu i z kompletnym, równomiernie rozłożonym załadunkiem.


Wszystkim sympatykom tego bloga życzę, by bożonarodzeniowy rozpęd dodał Wam energii potrzebnej na szlakach, które czekają na Was w 2012 roku!  I nie zabierajcie ze sobą w drogę zbędnego bagażu, będzie Wam o wiele łatwiej.  

piątek, 23 grudnia 2011

Jest czy go nie ma?

... oto jest pytanie, z którym się zmierzam każdego roku szukając odpowiedzi zadowalającej dociekliwe dzieci. Kiedy najstarszy próbował wyjaśnić młodszym, jak to z tymi prezentami jest, ucięłam jego dywagacje krótkim - "nie ma Mikołaja? ups, to kto przyniesie prezenty?" - Jest, jest, mamusiu tylko mu powiedz, żeby przeczytał list na twoim biurku - odpowiedziały chórkiem dzieciaki. W tym roku też pewnie przyjdzie, zwłaszcza do tych, którzy na niego czekają, a dowody na swoje istnienie zostawi pod choinką.

Wszystkim, którzy tu zaglądają życzę magicznych Świąt! 

Tym zaś, których szczególnie interesuje Św. Mikołaj alias Gwiazdor podaję jego adres: 
Santa Claus
Arctic Circle
96930 Rovaniemi
Finlandia
  

środa, 21 grudnia 2011

Młody(ch) sposób na kryzys

Świat byłyby nudny gdyby nie było ... kultury pogranicza. Tego wszystkiego, co wymyka się jednoznacznemu zaszeregowaniu i klasyfikowaniu wg tradycyjnych szufladek. Tak jak na przykład projekt shredbone. Tworzą go, jak sami o sobie mówią, "ci, którzy działają na zajawce". Na niezagospodarowanym niszowym pograniczu robią to, co lubią. Trochę street artu, trochę ekstremalnej jazdy na desce, czy to po śniegu, czy po ulicy i do tego odpowiednie freestylowe ciuchy wg własnego projektu. Więcej można zobaczyć tutaj : http://shredbone.blogspot.com/ , a niebawem także i kupić na Św. Marcinie 47 (Friday Shop, pasaż różowy). Ekipie Shredbone życzę połamania nóg!

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Ryby mają głos


Zobaczyłam wczoraj barbarzyństwo nasze narodowe tradycją na dodatek uświęcone. Francuzi twierdzą, że nasza polska brutalność manifestuje się głównie w okrucieństwie wobec koni, które lądują w rzeźni, ale przecież dzieje się tak m.in. właśnie ze względu na francuski popyt na koninę. Tymczasem  dantejskie sceny, przypominające sceny z filmu „Zatoka delfinów” można zobaczyć na stoiskach ze świątecznym karpiem. Powszechnie tępione wrzucanie żywych karpi do foliowych reklamówek, to jeszcze nic. Wczoraj doświadczyłam czegoś, co trudno opisać, zważywszy, że tego bloga czytają też dzieci. Pokrótce tylko powiem, że żywot sprzedawanych ryb zamiast zostać krótko i w miarę bezboleśnie zakończony, zamienił się w trwającą podejrzewam dobrą godzinę, agonię.  Wszystko dlatego, że zamiast „załatwionych” ryb klientka dostała ryby zranione i niczego nie podejrzewając, wsiadła z nimi do auta. Co było dalej, domyśleć się łatwo. Oto dlaczego lepiej kupować półtuszki… Pamiętam jak kiedyś na francuskim ryneczku zdziwiona kobieta pochyliła się nad karpiem na polskim straganie i powiedziała: De la carpe? Ça se mange?  ( Karp? To się jada?).  Oj, jada się, madame, ale jak traktuje wcześniej… To można tylko porównać do sposobu, w jaki wspomniani Francuzi traktują żaby nim trafią na ich stoły. Ale to już zupełnie inna kulinarno-obyczajowa historyjka. 

sobota, 17 grudnia 2011

Mapa i terytorium

Spotkałam kiedyś małego chłopca, który obsesyjnie i bardzo dokładnie rysował mapy swoich spacerowych ścieżek. W rysunkach zdumiewała precyzja i szczegóły, na które zwykle nie zwraca się uwagi. Podobnie u Houellebecqa. W jego najnowszej książce zaskakuje i rola autora, i zależność między mapą a prezentowanym obszarem, która zostaje wykorzystana jako przedmiot sztuki. Sam Houellebecq zachowuje się jak Velazquez, umieszcza autora wewnątrz dzieła i na dodatek jeszcze bawi się jego śmiercią. Więcej nie powiem, przeczytajcie sami, dobra literatura w dobrym przekładzie, znakomity prezent pod choinkę!     

wtorek, 13 grudnia 2011

Liść opadły i liść zerwany

Dwa tak różne pożegnania w nieodległym od siebie czasie. 
Jedno nagłe, przedwczesne i zaskakujące. 
Jak świeżozielony liść zerwany na początku lata. 
Drugie takie dojrzałe, wypełnione. 
Dokończone i zgodne z porządkiem świata tego. 
Odeszli. 
Jak liście zerwane lub opadłe.
 Po tym pierwszym rana jakaś głębsza i goi się trudno.
W naturze liść opada, by drzewo odpoczęło przed wiosną.
Soki w drzewie krążą coraz wolniej, aż ustają,
Liść więdnie, usycha i spada. 
Za zgodą drzewa.
 Po liściach nagle zerwanych, a soczystych jeszcze  
długo z drzewa coś kapie.
Jak łzy...  

niedziela, 11 grudnia 2011

Szalone paczki

Nasza wersja "szlachetnej paczki " już trafiła do rodziny, dla której ją przygotowaliśmy. Szkoda, że nie widzimy reakcji obdarowanych. Dzięki mobilizacji wspaniałych ludzi, z którymi mam przyjemność pracować, udało się zrobić nie jedną paczkę, ale pięć. Do najbliższego piątku nadal jednak zbieramy pieniądze na kuchenkę, tyle tylko, że już nie do skarbonki, tylko na konto, zainteresowanych wsparciem finansowym tego przedsięwzięcia proszę o kontakt mailowy. Już prawie się udało, nawet z kuchenką, mimo, że tak późno zaczęliśmy :-)

wtorek, 6 grudnia 2011

Szlachetna paczka

Witajcie, jeśli wśród Was jest ktoś z rejonu Poznania i chciałby wesprzeć akcję szlachetna paczka - zapraszam pod ten adres: http://aleszkola.blogspot.com/, znajdziecie tam szczegóły dotyczące rodziny, dla której aktualnie i po sąsiedzku organizujemy pomoc. Spróbujcie przekonać się sami, jak miło jest być Mikołajem :-), zwłaszcza tym niewidzialnym.

sobota, 3 grudnia 2011

Pierniczki ciotki Dzidki

Śp. ciotka Dzidka tak naprawdę miała na imię Rozalia, ale nie wiedzieć czemu swego imienia nie lubiła. Może zamiast z Różą, kojarzyło jej się z Rózią i sugerowało zaszeregowanie w innej hierarchii społecznej? A Śp. pamięci ciotka była taka wytworna, lubiła też dobrze i ładnie zjeść, a smak i elegancję widać było u niej nie tylko w kuchni. Jej pierniczki pamiętam jeszcze z dzieciństwa. Gdy w sklepach był tylko ocet z etykieta zastępczą, a ze słodyczy wyroby czekoladopodobne,  pierniczki od ciotki były jak z kosmosu - kolorowe, polukrowane, z posypką i przede wszystkim, jak na prawdziwe pierniczki przystało, na miodzie. Nie wyobrażałam sobie Świąt bez oczekujących na właściwy moment zmiękczenia pierniczków. Teraz, kiedy cioci już nie ma, a moje dzieci przerosły wysokość kuchennego blatu, pierniczki od lat są przedświątecznym rytuałem. Tak miało być i w tym roku, ale zniecierpliwione zajętością mamy dzieciaki poradziły sobie same. I oto dziś upiekły pierniczki łamiąc trochę rodzinną tradycję, bo przepis na bożonarodzeniowe korzenne łakocie znalazły ... w necie. O tu: http://www.o-pysznym-jedzeniu.bloog.pl/id,3953968,title,Pierniczki-swiateczne,index.html.
A oto rąbek rodzinnej kulinarnej tajemnicy, czyli przepis na pierniczki ciotki Dzidki:
ciasto na pierniki:

składniki:

300    gram mąki
150    gram miodu
150    gram cukru
1            jajo
½ dag sody oczyszczonej /1 płaska łyżeczka/
1 łyżka kopiasta margaryny lub lepiej - masła klarowanego
1 paczka przyprawy korzennej
olejek rumowy lub waniliowy


 sposób przygotowania:

Miód zagotować, połączyć z mąką, cukrem i korzeniami. Dodać jajo, sodę oczyszczoną i margarynę (masło). Ciasto zagnieść, dobrze wyrobić, cienko rozwałkować. Wykroić pierniczki.
Piec w gorącym piekarniku 15-20 min.











P.S. Swoją drogą zastanawiało mnie kiedyś skąd się wzięła "Dzidka". Szukając odpowiedzi znalazłam to: http://dzidka.pl/  :-)

piątek, 2 grudnia 2011

Kwiat dziwo

W zabieganym ostatnio domu nawet nie zauważyliśmy, co się dzieje na jednym z parapetów. A tam prawdziwa kwiatowa orgia. Niepozorny sukulent często pomijany przy podlewaniu, bo jakoś po nim pragnienia nie widać, pokazał się z zaskakującej, kwiecistej strony. Teraz nie sposób go nie zauważyć, ładnie mu w kwiatach, zobaczcie sami:

Posted by Picasa

niedziela, 27 listopada 2011

Głosem bohaterów filmu

Zamiast komentarza do filmu: 

Marylin Ness, reżyserka, określiła ten film jako dokument ku przestrodze. I ostrzega w nim, wybiegając poza obszar hemofilii, że jeśli cena leku będzie wartością prymarną wobec jego bezpieczeństwa, to podobna tragedia powtórzyć może się znów. 


poniedziałek, 21 listopada 2011

Zła krew


 

O tym, że dla koncernów najważniejsze są dobre wyniki finansowe wiadomo nie od dziś, ale o tym, że są one ważniejsze niż życie tysięcy ludzi przekonali się na własnej skórze m. in. bohaterowie filmu "Zła krew". Ci, którzy przeżyli postanowili, że tej sprawy nie pozostawią tylko firmom odszkodowawczym, wypłacone odszkodowania były warte mniej więcej tyle, ile leczenie jednego pacjenta. Więcej o filmie tu : http://wsjo.pl/news/?id=381
Zobaczcie koniecznie, nie można obok tego filmu-dokumentu przejść obojętnie.



P.S.http://poznan.gazeta.pl/poznan/1,36037,10700090,_Zla_krew__zabila_10_tysiecy_ludzi__Dzis_w_Poznaniu.html

czwartek, 17 listopada 2011

Mój piękny, złoty koń


Nie odpuściły mi dzisiaj dzieciaki wieczornego czytania, choć plany miałam nieco inne, no i dobrze się stało. Wieczorną lekturą przy kominku została dziś księga druga Poczytaj mi mamo. Znowu nostalgią powiało, ale dobrze czasem powrócić do bajek z dzieciństwa, zwłaszcza, gdy tym razem z perspektywy dorosłego czyta się je dzieciom. Ulubioną opowiastką z tego tomu okazała się historyjka Wandy Chotomskiej o przyjaźni małego chłopca i konia. Temu ostatniemu pewnego dnia milicjant zabrania wjeżdżać do miasta, między innymi na ulicę, na której spotykał się z chłopcem. Kuty na 4 podkowy koń pociesza chłopca, który ze zmartwienia ma "w środku trochę za dużo deszczu": - "Nie martw się Piotrusiu. Będę przyjeżdżał wtedy, kiedy przepisy będą spały. " Tak oto koń kasztanowej maści, (którą chłopczyk chciał kupić w aptece) mruga okiem. Cenzura nie wycięła, a tekst powstał pierwotnie jako słuchowisko dla Polskiego Radia, druk w serii Poczytaj mi, mamo w 1985r. Tomik, jak widać, nie tylko dla dzieci :-). 

niedziela, 13 listopada 2011

Imbir? Imbir!

Zastanawiałam się, czym urozmaicić zwyczajną polską wątróbkę z podsmażana cebulką i przypomniała mi się pewna chińska zasada. Otóż w orientalnej kuchni imbrir jest prawie nierozłącznym towarzyszem czosnku. Zatem, by nie przedobrzyć i nie zagłuszyć potrawy nadmiarem przypraw wrzuciłam 1 rozdrobniony ząbek czosnku i mniej więcej tej samej wielkości kawałek utartego świeżego kłącza imbiru do prawie gotowej już wątróbki z cebulką, przysmażyłam. Mniam, zapachniało dobrze. Smakowało jeszcze lepiej. Spróbujcie sami!
Tak nawiasem, zwykle jesienią przypominają o sobie wrzodowe dolegliwości. Mnie jakoś tej jesieni omijają, może to ten imbir? Nie wiem, ale sprawdza się i w herbatce z miodem, i z wątróbkami. Szkoda, że nie umiem zapisać smaku, jest taki ostro-słodki i "nie do opisania" :-).          

czwartek, 10 listopada 2011

Za brzeziną


Pomyślałam o niej, gdy jednemu z domowników zaczął dokuczać podziębiony pęcherz. Oskoła. Sok brzozowy. Kiedyś znalazłam go w ekomarkecie, ale etykieta na butelce niewiele mi powiedziała o tym, co takiego w brzozie, że warto pić jej sok. Poszperałam i znalazłam, (choć producent niewiele w tym pomógł, a szkoda, bo na stronie te brzozy tak szumią ...szkoda, że o niczym http://www.oskola.pl/index.php?pid=0&id=1).  Wyczytałam (m.in. tu: http://ekoprzewodnik.pl/blog/2011/03/20/oskola-zdrowy-sok-z-brzozy/), że witamin dużo, że na drogi oddechowe pomaga i na nerki, zwłaszcza te dociążone kamieniami, a przede wszystkim podnosi odporność.


Tę psychiczną pewnie też, bo brzoza to takie pozytywne drzewo. Jako dziecko lubiłam je rysować. Takie osiwiałe i kruche. Babcia powiadała, że do brzozy dobrze się czasem przytulić. Może wtedy łatwiej wsłuchać się w kojący szum jej delikatnych listeczków? Pamiętam, że wkurzały mnie brzozowe paprochy, które wplątywały się we włosy i wpadały do jedzenia. Ale to chyba jedyny mankament, jaki dostrzegam w brzozie. Dziadek twierdził, że " w brzózkach" rosną najlepsze grzyby, za obrazem, w sypialni babci była zawsze zasuszona brzozowa gałązka z procesji Bożego Ciała. Dla mnie, takiej wtedy bardzo małoletniej, przy tzw. brzezinie kończyła się granica dziecięcego wakacyjnego świata. Rowerkiem można było tylko do brzeziny, dalej - już tylko z kimś "starszym". Brzezina wyznaczała granicę bezpiecznego i znanego, dalej było "daleko". Dziś brzozowy lasek wydaje się prawie niewidoczną firanką między polami. Sporo go ubyło, a ja trochę urosłam ;).            

środa, 9 listopada 2011

Sens w ciszy

Cisza - potrzebna, by wyrazić wiele.
Milczenie - po to, by powiedzieć dużo.
Minuta ciszy - by zatrzymać się w zgiełku
nad tymi, którzy czas odmierzać przestali.  

niedziela, 30 października 2011

Odeszli, odchodzą, zostaliśmy


I oto skąpo odmierzyłeś dni moje i wiek mój niczym jest przed Tobą

Zastanawiałam się właśnie nad bilansem tegorocznych pożegnań. I właśnie odebrałam telefon o kolejnym. Najbardziej chyba bolą takie nagłe odejścia, bez pożegnania, z tyloma niedokończonymi rozmowami, z ledwie rozpoczętym, a już ciekawym życiorysem. Bardzo ważne jest przygotowanie czyjegoś odejścia, bo dopiero po nim może nastąpić oczyszczająca, katartyczna żałoba.
Tym, którzy pozostali, ku pokrzepieniu polecam filmy Pożegnania Y. Takity (Okuribito  http://www.filmweb.pl/film/Po%C5%BCegnania-2008-450390)
 i Poste restante Marcela Łozińskiego (http://www.filmweb.pl/film/Poste+restante-2008-489442).


Non omnis moriar.

piątek, 28 października 2011

Duch Króla Olch

Olcha zwana olszyną czy też niekiedy olszą to drzewo intrygujące i mroczne. Jego magiczność frapowała romantyków (Goethe, Król elfów),  nawiązał tytułem do niej Michel Tournier w nagrodzonej powieści Le roi des Aulnes, którą to powieść zadedykował ... Rasputinowi.
Przypomniałam sobie o niej, gdy tak niesamowicie zapachniał kominek. Paliła się właśnie olszyna. I ni z tego ni z owego zaczęły mnie szczypać oczy. Dziwne, alergia o tej porze? Szukam zatem, co to być może  i znalazłam:  
jak ostrzega  instytut technologii drewna, olcha to drewno "biologicznie aktywne, może niekiedy wywoływać stany zapalne skóry i alergie" (http://www.itd.poznan.pl/pl/index.php?id=63). Żeby było ciekawiej to drzewo bardzo wytrzymałe i odporne na skażenie, przy okazji, podobnie jak rośliny motylkowe, wiążące azot. Tym samym bardzo użyteczne, stosowane przeciw erozji gleby w górach i w terenach nadmorskich.
Spalane wytwarza taki znajomy zapach, okazuje się, że bywa stosowane w wędzarnictwie, obok jałowca. Szkoda tylko, że potrafi zarazem tak agresywnie oddziaływać, bo gdy pachnie, ma się ochotę dorzucić więcej polan, by pachniało bardziej.     

czwartek, 27 października 2011

Nasza kasza

Pisał Mickiewicz o gryce jak śnieg białej, ja ją bardziej pamiętam taką w kolorze wikliny. Gdy kwitnie na biało jakoś się kulinarnie nie kojarzy, ale kiedy jesiennie zrudzieje, to tylko pomyśleć o masełku, najlepiej takim klarowanym i o kaszy ugotowanej w ... garnku do gotowania ryżu. Wtedy rzeczywiście pachnie i smakuje jak kasza, nie ma posmaku plastiku, w który czasami niektórzy producenci ją wtłaczają, niby dla ułatwienia życia tzw. konsumentom.

gryczane pole jesienią 
  Szkoda, że tak nie docenia się w naszej narodowej kuchni kaszy gryczanej. Jest taka intrygująca dla odwiedzających Polskę cudzoziemców, doszukują się nawet pokrewieństwa z kaszką cous-cous. A ona taka polska, nasza i pogardzana trochę, często siana jako poplon, gdy właściwe zboże zmarnieje, bo na przykład mu pogoda nie sprzyjała.  A szkoda, gryka zasługuje chyba na więcej atencji, żelaza w niej dużo i innych takich. Myśl globalnie, jedz lokalnie - przy takim podejściu nasza kasza miałaby się lepiej, nasze żołądki też. 

sobota, 22 października 2011

Uwięzić ogień


Kusiło mnie i kusi, by zamknąć usta naszemu kominkowi wkładem żeliwnym i szybą. Kusi tak zwłaszcza, gdy za oknem chłodniej, a czasu na palenie niezbyt wiele. Otwarty kominek jest wymagający i lubi być w centrum. Potrzebuje uwagi i nadzoru, by niepokorne iskry nie wypadły poza im przeznaczoną przestrzeń. Za tę uwagę odpłaca jednak kojącym tańcem płomieni i syczeniem nie do końca wysuszonych i czasem zbyt dużych polan, których zamknięty kominek  nie trawi. Prawdziwie domowe ognisko jak magnes przyciąga domowników do pokoju kominkowego.


 Gdy zamkniemy ogień za żeliwnym wkładem, pewnie nie będziemy kontemplować płomieni, tylko nadzorować jego obecność. Za przydymioną z czasem szybą zniknie jakość płomienia. Póki co się skrzy, skwierczy czasem i nostalgicznie nastraja.

poniedziałek, 17 października 2011

Biophilia

Nie umiem pisać o muzyce, ale obok tej płyty obojętnie przejść nie można. Björk, jak zwykle wymykająca się zaszeregowaniu. Na okładce płomienność włosów  i delikatna, niemal dziecięca twarz femme-enfant  zapowiada ogniste akcenty ( perkusja momentami brzmi na tym krążku jak karabin maszynowy) w zderzeniu z kosmicznie kryształowym, delikatnym a mocnym wokalem. Posłuchajcie. A im dłużej będziecie słuchać, tym bardziej Was wciągnie. Z Björk chyba już tak jest.  

sobota, 15 października 2011

Bez słów - rozmowy dyniek


Potraktujmy układ dyniek jak dzieło otwarte ( w myśl tego, co pisał Umberto Eco). Każdy ma swoją wersję tego, co pan Dyniek powiedział do pani Dyńki i odwrotnie. Miłej zabawy !















P.S. Dyńki - domowa twórczość dziecięca
Posted by Picasa

wtorek, 11 października 2011

Poznasz kota po ogonie

Pamiętacie koteczkę sprzed dni kilku? Ja w pamięci ciągle mam ten dzień, kiedy ze szkoły odbierałam duuużo dzieci, kilkoro było genetycznie moich, reszta "chwilowo moja". I chyba presja tych zwielokrotnionych oczu patrzących wyczekująco na mnie była przyczyna tego, co stało się później. Patrzyły się na mnie te oczęta dziecięce i ... kocie w oczekiwaniu, czy powiem wreszcie : "no, dobrze, już chodźmy", czy też wykręcę się mówiąc jak Tym w Misiu, gdy sobowtóra  zobaczył "lustro? dziękuję, my już mamy". I co zrobiłam ? - "No, dobrze, pokażemy ją weterynarzowi po sąsiedzku i zobaczymy, co dalej" - to chyba coś za mnie powiedziało, bo generalnie bywam bardziej asertywna w takich sytuacjach. Kocię było zabiedzone i zagubione, a zostawienie go tam, gdzie je dzieciaki znalazły było dla tego stworzenia wyrokiem. I sama dziś nie wiem, czy zrobiłam to dla dzieci, czy dla kota, czy dla pozornie świętego spokoju. Summa summarum kocię okazało się wyjątkowo zadziorne, pewne siebie i dominujące, o czym przekonaliśmy się, gdy tylko się najadło i wyspało. Weterynarz je obejrzał dokładnie i ... pokazać  polecił za dni kilka. Hmm, no tak, a co przez te kilka dni? Dzieci odpowiedź miały jedną, jak to, co ? Przecież zmieści się nam w domu mały kotek! Taaak.  Tylko, że koteczka ( bo to ona) najpierw psicę 45 kg ważącą od miski odsunęła sobie tylko znana metodą, kocura legowiska pozbawiła i generalnie zapowiadała się na Samozwańczą Panią Domu. Pierwszy zbuntował się kot. Potem pies. A na końcu my uznaliśmy, że trzeba małą we właściwym szeregu ustawić, bo inaczej kolejnej wizyty u weterynarza u nas nie doczeka.
I tak metodą małych kroków próbowaliśmy ją wychować na porządnego, uspołecznionego kota. I już wydawało się, że spokorniała, że dotarło do niej, że jest u nas "grzecznościowo", a tu nagle wrzask, jakby kota ze skóry obdzierano. Sądziłam, że ktoś ten drobiażdżek nadepnął, albo coś mu przyskrzynił. A tu ... Przydreptało do mnie wielkie kocisko z  obwisłym ogonem, którym zwykle kręciło z niezadowolenia, najczęściej w odpowiedzi na radosne merdanie ogonem psim. Ot, taka rozbieżność komunikacyjna, machają podobnie, a przekazują dokładnie odwrotne komunikaty. Tym razem rzecz była poważniejsza. Okazało się bowiem, że to przygarnięte maleństwo wgryzło się kocurowi w ogon. No to rivanol na ranę i szlaban na kocie wędrówki.  Maleńka tymczasem przypodobała się sąsiadom. Ku radości kocura, której nie podzielały dzieci, zmieniła adres. A z ogonem kiepsko, ale nie najgorzej. Zrobił się stan zapalny, nie doszło na szczęście do martwicy, co zdarzyć się mogło ponoć przy bardziej celnym gryzie. No to teraz niezadowolony kocur siedzi na oknie i żałuje nie złapanych ptaszków. Koteczka tymczasem sukcesywnie zatraca swą zadziorność na rzecz pieszczot i kontaktu z człowiekiem, którego piskliwym głosikiem się domaga, zwłaszcza, gdy człek jej z horyzontu zniknie. Czyżby złośnica poskromiona?

sobota, 8 października 2011

Jesiennie

Złotą jesień zaczyna przeganiać słota i przenikliwe zimno, które nie daje się przepłoszyć rachitycznym promykom słońca. Jeże coraz bardziej zakopują się w liściach, gdzieś w okolicach kompostownika, w dzień ich praktycznie nie widać, a wieczorem chłodnym po ogrodzie spacerować nikomu z nas się nie chce, by wyjść jeżom na spotkanie.


Dzikie wino zrzuca już purpurą przebarwione liście, do wazonu zabieram ostatnie w tym roku kwiatowe piękności, część z nich trzeba będzie niebawem wykopać, by na wiosnę oddać ogrodowi. Bardzo malowniczo na świecie, gdy słońce przymruża powieki i świeci coraz niżej nad ziemią.



wtorek, 4 października 2011

Koteczka i jej przygody

Zwierząt ci u nas dostatek. Wielki pies, tłusty kot i ileś tam tropikalnych rybek, o jeżach w ogrodzie nie wspominając. A tu jeszcze pewnego dnia dzieciaki wyciągnęły spod auta czarny trzęsący się kłębuszek. Wokół ruchliwe ulice, a toto pod auto wlazło myśląc pewnie, że bezpieczne tam będzie. Patrzą na mnie dzieci ( moje i cudze) pytająco, patrzy na mnie kocię. I czekają – odpuszczę i zgodzę się tę istotkę przygarnąć, czy też wykręcę się posiadanym zwierzęcym dobytkiem. No dobrze, rzekłam, pokażmy ją weterynarzowi. Mała dzikuska odrobaczona została, pazury jej przycięliśmy, a choć mała, darła się przy tym przeraźliwie głośno. Na koniec ugryzła mnie i zlała się na kozetkę. I tak oto została ochrzczona imieniem Hexa. Kot olbrzym się jej boi,  bo choć małe toto, to prycha na wszystkich i ustawia większych od siebie. Psa wielkiego też od miski odpędziła swoje zębusie malutkie mu pokazując, a przecież ona sama mogłaby być tylko przystawką dla naszej psicy. Zabiedzone to stworzenie litość budzi, ale w oczach ma takie diabełki i chyba, wbrew dziecięcym pokusom, podleczę je i podaruję znajomej. Tak sobie myślałam, czas jakiś temu.

Dni mijały, zabiegane i po brzegi wypełnione, aż się wylewało. Koteczka ciągle u nas, jakoś nikt jej nie chce, a mnie żal ją bez opieki zostawić. Zrezygnowane zwierzaki domowe nasze chyba się pogodziły z faktem, że to małe tu żyje. Rozpuściłam wici po ludziach, że mam kotka w nadmiarze, ale jakoś cisza. A toto małe i psotne, wlazło do domku dla lalek i .. zwiało, i to razem z drzwiami, a potem tych drzwi nie dało się z niej zdjąć, trzeba było je wyłamać na kociej głowie, lalki teraz bez drzwi mieszkają. Parę dni temu do wanny pełnej wody wpadła, ale w porę ją wydobyliśmy. W każdym razie coraz mniej w niej Hexy, a coraz bardziej jest Kleksa.  Żywy dowód na to, że pieszczone stworzenie samo staje się pieszczochem. Kleksa Negra, jak była czarna, tak jest i między innym dlatego nie wzięła jej znajoma. Bo się boi czarnych kotów. A przecież starzy Anglicy podobno powiadają, że czarne koty przynoszą szczęście.  To może kabaret otworzę ;-), studentom opowiadałam kiedyś o francuskim kabarecie Czarny kot, Chat noir. Ale właściwie po co otwierać? I tak kabaret z tą menażerią mam na co dzień :-). A do wątku koteczki powrócę niebawem.

piątek, 30 września 2011

Co Polki robią w Berlinie?

Przede wszystkim potrafią. Potrafią pokazać sobie i światu, że jak się bardzo chce, to można. Wbrew wszystkim i na przekór wszystkiemu. Berlińskie Stowarzyszenie Polki w Gospodarce i w Kulturze ( Polnische Frauen in Wirtschaft und Kulture e.V) z okazji swojego 10. jubileuszu zachęciło do spotkania i autoprezentacji takie właśnie kobiety, które mając bardzo pod górkę osiągnęły więcej, niż zrobiłyby gdyby ich życie było usłane różami. Wymiana babskich doświadczeń, z częstym odwołaniem do sytuacji, gdy kobiety wchodzą w męskie role i co zaskakujące dla płci przeciwnej, w tej roli wypadają całkiem nieźle, anegdoty i opowieści o zawodowych przygodach przy próbach wybicia się na samodzielność, w tle znakomite przekąski, zapach dobrych perfum i kreacje, w których panie czują się dobrze i kobieco. Tak wyglądał kawałek słonecznego Berlina w miniony wtorek. Były tam Polki-Przedsiębiorczynie-Europejki. Całkiem dużo ich. I dobrze, że nie chowają się za mężem, zwłaszcza, że wydarzyło się to w kraju, w którym, jak powiedział pewien Niemiec, to kobiety noszą za facetem parasol.        

sobota, 24 września 2011

Pani Plastelinka

Wrzesień to niestety taki zebraniowy miesiąc. Wszędzie trzeba coś omówić, ustalić, zaplanować. Tym razem zrobił mi się na tyle zebraniowy już nie miesiąc, ale tydzień, że aż opiekunki do dzieci się nie wyrobiły i w newralgicznej porze odrabiania lekcji progenitury pozostały zdane nawzajem na siebie. Gdy zostawiałam latorośle z mnóstwem sugestii, nie tylko lekcyjnych, na wypełnienie samodzielnego czasu przypomniałam sobie o pudełku plasteliny, które z rozpędu kupiłam im w nadmiarze. No to zostawiłam pociechy z plasteliną, między innymi. A tu okazało się, że ona własnie była atrakcją wieczoru. Że też na to wcześniej nie wpadłam, kupiłabym im cały karton, byle by ich nie kusił zanadto telewizor czy internet. Co zrobili z plasteliny? Domki, kwiatuszki, Plastusia i Hello Kitty z kołderką. Najzabawniejsze jednak było na końcu. Zbliża się do mnie dziecię moje, na tekturce niesie wytwory swoich rączek i mówi: "Mamo, to są plastelinki z historią! Opowiem Ci! Bo zobacz, tu był najpierw domek, potem ludzie posiali kwiatki. Miały być duże i małe. Tylko że te kwiatki rosły i rosły. Część z nich przerosła ludzi, ale nie przerosła domku, ale ten jeden, co miał być najmniejszy, wyrósł wielki jak palma, przerósł domek i ludzi. Dziwne, ale tak mu wyszło ".


Może to pokłosie bajki o Jasiu i pnączu fasoli? W każdym razie plastelina okazała się niezwykle twórczą opiekunką do dzieci, chyba pomyślę o niej częściej.  

czwartek, 22 września 2011

Co u jeży?


Po naszej wakacyjnej nieobecności w przestrzeni miejskiego ogrodu już wydawało się, że jeże nasze wyniosły się bez pożegnania gdzieś za płot. Na zdrowy rozum jednak wydaje się to  niemądrym posunięciem z ich strony, no bo gdzie będzie im lepiej niż w opuszczonym chwilowo ogrodzie? I oczywiście się okazało, że one nie takie głupie, wręcz przeciwnie - dojrzewając zmądrzały, w dzień chowają się głęboko w igliwiu i śpią jak jeżowy Pan Bóg im przykazał, a nocą odzyskują przestrzeń dziennie ewentualnie udostępnioną człowiekom. A te ostanie po wakacjach ekspansywne bardzo się zrobiły, zwłaszcza te małoletnie, trawa ledwo zregenerowana już ledwo pion i zieloność trzyma, a tu niebawem chłody i spadające liście jeszcze jej podokuczają. Jeże natomiast przypomniały o sobie pewnego wieczoru, gdy kociak nam się zawieruszył, a że wieczór chłodny, woleliśmy, by spał w domu. Tak szukając kociaka, dzieci wpadły na zwiewające w krzaki iglaste kuleczki upewniając się tym samym, że kłujący zwierzyniec adresu nie zmienił :-)   

poniedziałek, 19 września 2011

Imbirowa zupa zza płotu

O tym, jak dobrze mieć dobrych sąsiadów przekonują się najczęściej ci, którym ich brak. Dzisiaj, w czasach thujowego odgradzania się od sąsiedzkiego natręctwa, sąsiedzi, przed którymi nie mamy ochoty się niczym zasłaniać, są na wymarciu. Ale jednak są. Też mamy takie płoty, zza których dzieciaki z utęsknieniem wypatrują pojawienia się sąsiada i mamy też takie, które najchętniej wzmocnilibyśmy ekranem akustycznym, zwłaszcza wtedy, gdy sąsiad podkaszarką żyłkową wytrwale ścina, a nie tylko podkasza, trawę w całym ogrodzie i robi to właśnie wtedy, gdy spodziewaliśmy się weekendowej ciszy.
Kiedy tym razem, po dłuższej naszej nieobecności spowodowanej cywilizacyjnymi obowiązkami powróciliśmy na chwilę w dzikość "posłuchać jak trawa rośnie", naszych ulubionych sąsiadów wprawdzie nie było, ale zostawili dla nas coś uprzedzając telefonicznie gdzie. I to coś czekało jedną dobę, nawet jeże, których tam też dostatek, się do tego nie dobrały, bo zapakowane było zmyślnie, choć w ich zasięgu. Okazało się, że czeka na nas... obiad. Taki bardzo wrześniowy obiad. Zupa z dyni. Nie była to jednak zupa dyniowa, jaką znałam dotąd i jaką niekiedy zdarzało mi się robić dla dzieci. To była "poważna" zupa, a że jej autorki nie znałam dotąd od kulinarnej strony ( z wyjątkiem wyśmienitych naleśników) tym bardziej jestem pod wrażeniem. I zupy, i gestu. Na dodatek dołączony był deser owocowy - jeszcze nie skonsumowaliśmy, więc go nie opiszę, a pewnie będzie tego godzien, bo już samo jego opakowanie świadczy o niezwykłej staranności osoby, która to dla nas zostawiła. Dziękujemy Ci, Ciociu zza płotu!    


P.S. Przepis w drodze, gdy dotrze przez meandry zapchanej zapewne skrzynki wspomnianej Cioci zza płotu - nie omieszkam Wam przekazać, na pewno potrzebna będzie dynia, imbir i koperek.
P.S.bis I oto przepis zeskanowany przez "Ciocię zza płotu" :




piątek, 16 września 2011

Podczytane


Po raz kolejny podejrzałam, co czytają moje pociechy, tym razem padło na lekturę szkolną. Widziałam, że najpierw przeczytał młodszy – z obowiązku, potem starszy - tak z ciekawości – co to za książka, że „Młody" czyta sam i posiłków nie wzywa. Przeczytałam i ja. I powiem Wam, poczułam powiew świeżości w zatęchłych lekturach, których lista wydawała nie zmieniać się od pokoleń. Rzecz bardzo aktualna, napisana całkiem na bieżąco z dziecięcymi zainteresowaniami i zmartwieniami, które przecież też ewoluują razem z każdą generacją. Do tego traktująca o ważnych problemach w sposób prosty a przystępny. Konkretnie – mamy tu, między innymi,  chłopca na wózku, bardzo lubianego przez kolegów z klasy i atrakcyjnego między innymi dlatego, że ma „fajny wózek”, który jednak nie do zabawy służy, mamy konfrontację modnych ostatnio interaktywnych zwierzątek ze zwyczajnym futrzakiem, który zwyczajnie żyje obok nas przypominając o sobie nie tylko wtedy, kiedy nakazuje mu ustawiony wcześniej program. Wreszcie, mamy tu odniesienia do Ani z Zielonego Wzgórza czy do filmu „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”. „Piątka z Zakątka” Krystyny Drzewieckiej,  są kolejne części i zapowiadają się ciekawie, poczytamy, zobaczymy :)

środa, 14 września 2011

Rozmowy przy wycinaniu lasu

Tak to na świecie jest. Każdy chce coś powiedzieć, tylko prawie nikt nie zdąży. S. Tym
Przy okazji tej smutnej historii o lesie, który zniknął, przypomniała mi się znakomita sztuka Stanisława Tyma, Rozmowy przy wycinaniu lasu. Kabaretowy, oczyszczający śmiech i historie tak naprawdę wcale nie do śmiechu. Dla tych, którzy spektaklu z udziałem m.in. Kobuszewskiego i Gajosa nie mieli okazji zobaczyć, wspomnę, że to opowieść o drwalach, bardzo w stylu "czekając na Godota". Drwale robią, co im Siekierowy każe, czekając na upragnione siekiery gawędzą m.in o ... literaturze, czy o łowieniu ryb ( sztuka dedykowana jest polskim karpiom). Komentują wygląd okolicy, a jeden z nich wspomina: "Był tam brzeziniak... o! Ten sam, cośmy go z ojcem (...) na przekroczenie normy wycięli w czynie. Ładny lasek był".
 *
Las, o którym pisałam w poprzednim poście wycięto błyskawicznie i nowocześnie. Ani drwale, ani nawet sam  Siekierowy nie zdążyli by tu nic powiedzieć.

P.S. Sztuka Rozmowy przy wycinaniu lasu ukazała się jakiś czas temu także na dvd w serii Kocham Teatr, więcej powinno być tu : http://www.kochamteatr.pl/k,rozmowy,20.htm

poniedziałek, 12 września 2011

Koniec bajki, albo o „cioci z lasu”, której zniknął las

Miała być opowieść o magicznej krainie, do której uwielbiam wracać. Gdzieś między doliną Baryczy, a Wałem Trzebnickim. Zielono tam bardzo i lesiście, wrzosowo i brzozowo.

W dzieciństwie lubiłam w ten zakątek jeździć na jagody, na grzyby niekoniecznie, bo zamiast nich przynosiłam bukiety. Tym razem coś mi podpadło. Najpierw jakoś tak jaśniej i słoneczniej w miejscach, gdzie dotąd słońce walczyło z oporem liści o dostęp do runa i podszytu. Potem wydawało mi się, że się zgubiłam, topografia mi się jakoś zakłóciła. Doprowadzona telefonicznie do celu naszej przyjacielskiej biesiady zobaczyłam rzecz starszą. Las wyłysiał plackowato i to na sporej połaci. W miejscu, gdzie moim przyjaciołom do okien zaglądały świerki, a ogród rododendronami posadzonymi za płotem przechodził w las, jest dużo błękitnego nieba, a pod nim ziemisto-korzenny bałagan. I leśna droga … utwardzona jakimś węglowym odpadem. Dobrze, że tu asfaltu nie wylali, by tym, którzy lasowi „to” zrobili wycinało się łatwiej. Siedzieliśmy przy herbatce tyłem do tej wyrwy w ciągłości lasu, szumiał on ciszej i smutniej, a wiatr zawiewał mocniej i śmielej. Będzie teraz sobie hulał i hulał, do czasu, aż kolejny drzewostan stawi mu opór. Nie było nas, był las, nie będzie nas, …?

    
*
P.S. A oto opowieść wg Tych, których ten uszczerbek na lesie dotknął najbardziej: http://dakota68.bloog.pl/id,6364079,title,Byl-las,index.html

I ich domowe graffiti na otarcie łez:




Prawda, że pomysłowe?



piątek, 9 września 2011

I stało się …

Katastrofa komunikacyjna w naszym mieście wynikająca z kumulacji robót drogowych ma swoje dobre strony. Przede wszystkim uśpiłam w garażu samochód i przesiadłam się czasowo na tramwaj, co dało mi dawno niesmakowaną okazję gapienia się na świat za oknem tylko i wyłącznie pod kątem estetycznym. Jakbym to miasto widziała po raz pierwszy od lat. Tramwaj trzymając się smyczy szynowej sprawia też, że do wielu miejsc trzeba się doczłapać piechotą. I dobrze: więcej pieszej gimnastyki, w mieście jakoś ciszej i puściej, zupełnie jak nie we wrześniu, gdy zwykle ciążył miastu powakacyjny szkolny pośpiech. Doszłam do kamienicy, o której onegdaj pisałam. 




I oto spełniła się częściowo przepowiednia Pereca, którą wydumał z myślą o kamienicy - bohaterce jego niezwykłego dzieła La vie mode d’emploie (Życie instrukcja obsługi), a pisał tak:
A przede wszystkim nadejdzie taki dzień, w którym zniknie sam dom, skona cała ulica i cała dzielnica. Trochę to potrwa. Na początku zakrawać to będzie na plotkę, niewiarygodną raczej pogłoskę (…). A potem plotki oblekną się w ciało; ujawnią się inwestorzy i ich rzeczywiste zamierzenia, elegancko wyłożone w luksusowych, drukowanych techniką czterobarwną folderach.(…)Ale zanim wyłonią się z ziemi sześciany ze szkła, betonu i stali, długo ciągnąć się będą negocjacje w sprawie sprzedaży i kupna. (…)Ulica przemieni się w szereg oślepionych fasad – okien podobnych oczom pozbawionym myśli – które przedzielą zbite z desek płoty, splamione strzępami afiszy wśród nostalgicznych graffiti.”( Georges Perec, Życie instrukcja obsługi, przekład Wawrzyniec Brzozowski, wyd. korporacja ha!art, Kraków 2009, s.168 – polecam gorąco całość, choć wielka, dosłownie).





Oto, co zostało po rzeczonej kamienicy u zbiegu Ogrodowej i Krysiewicza.   
  


Po nas choćby ... gruzy.

czwartek, 8 września 2011

Ich troje, część druga


Posted by Picasa

Jak widać dębinka Karolina podążała wyraźnie ku nowej sytuacji towarzyskiej. Teraz ewidentnie jej losy splotły się z innym dąbkiem, a może dębinką? A może Karolina to Karol? Harmonijny szum podszeptuje, że dobrze im razem, choć jedno z nich nie chce się w drugim zatracić i pilnuje swojego dostępu do światła. Uczmy się od dębów jak być ze sobą razem i trochę osobno.    

środa, 7 września 2011

Ich troje, część pierwsza


Posted by Picasa Najpierw dąb był jeden. Nazwijmy go Maciek. Po niedługim czasie pojawiła się bardzo mu bliska odnoga, nazwijmy ją na przykład Karolina. Rośli sobie razem ku słońcu, wydawali się nierozłączni, mocno spleceni korzeniami i zapatrzeni w  niebo. Gdy nadchodziła jesień zgodnie  i jednorodnie szumieli liśćmi nim całkiem zbrązowiały i smutno opadły. Tylko wtedy widać było zapowiedź tego, co niebawem się wydarzy. Pozbawiona liści korona Karoliny wyraźnie odbijała w jednym kierunku. Maciek albo nie nadążał, albo przegapił moment, gdy Karolina wybijała się na niezależność. Pozorną. Dlaczego? O tym jutro.      

poniedziałek, 5 września 2011

Na strychu


Strych to takie specyficzne miejsce w domu, gdzie chcąc nie chcąc spotyka się przeszłość z przyszłością. Najczęściej trafiają tam rzeczy, które się już praktycznie do niczego nie przydadzą, lecz jakoś żal ich wyrzucić i przedmioty, które, być może, przydadzą się kiedyś. I ten zapach, trochę jak w starych drewnianych kościołach – wysuszone, nagrzane drewno i wkradająca się nieszczelnościami wilgoć, która mimo upałów jakoś nie wysycha. Do tego korale czarnych pajęczyn i kołderka szarego kurzu niczym w projekcie Marcela Duchampa i Man Raya „Hodowla kurzu”. W nowych domach nie ma już strychów, są poddasza, najczęściej użytkowe, bywa, że z oknem dachowym, bez miejsca na relikty przeszłości pozornie nikomu niepotrzebne.   

piątek, 2 września 2011

Kamień do ogórków


Nasze polskie lato zawsze jakoś tak powoli nadchodzi i zbyt wcześnie nagle się kończy. Wieczory nie zachęcają do podglądania nieba od dołu, a zaczerwienione liście dzikiego wina jakby przepraszały, że już cichutko prześliznęła się jesień. Może się da zatrzymać lato choć w jego zapachach? Są w sklepach jeszcze ogórki i przyprawy do ich kiszenia, trochę niedoceniane, bo przecież nasz ziołowy zestaw ogórkowy z chrzanem, koprem i czosnkiem to taka nasza krajowa odpowiedź na np. zioła prowansalskie. Szkoda, że nie sprzedaje się ich z większym szacunkiem dla ich regionalnej wyjątkowości, nie wiąże rafią i nie podaje jako bukiet do kiszenia ogórków tylko wrzuca byle jak do plastikowej siatki. Na pożegnanie sezonu ogórkowego ukisiliśmy ogórki, przycisnęliśmy kamieniem płaskim, który dzieci onegdaj znalazły na spacerze i do niedawna nie wiedziały, dlaczego nazywam go ogórkowym. Pachnie czosnek, koper i chrzan, już wkrótce tylko małosolne będą nam przypominać, że niedawno były wakacje, a proza życia tak łatwo nie da się przebić poezji uwolnionych myśli. Pewnie Moi Drodzy pisać będę ciut rzadziej, dziękuję Wam za cierpliwość i wytrwałość w lekturze. Do niebawem!   

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Żurawie na wojnie paintballowej

Zapowiadał się bardzo miły wieczór przy ognisku i kiełbaskach. Okolica się powoli cywilizacyjnie wyciszała, większość ludzi musiała wyjechać przed wieczorem. My dostaliśmy ten prezent od czasu, że mogliśmy sobie jeszcze beztrosko pożegnać lato. Wiatr z lekka falował gryczanym polem, a nad nim od czasu do czasu pojawiał się żurawi klucz anonsując się wcześniej charakterystycznym krzykiem. Niemiłosierne były tylko komary, jakieś takie młode, drobne i spragnione krwi egzemplarze naprzykrzały się całymi chmarami nie zważając na żadne sprawdzone dotąd olejki eteryczne, czy repelenty. Nie to jednak zepsuło nam wieczór przy ognisku. Oto nagle, tuż po przelocie kolejnego ptasiego klucza, rozległy się strzały. Nieregularne i bynajmniej nie z ambony. Żurawie larum podniosły niczym gęsi na Kapitolu. Pies też się zdenerwował i usiłował za wszelką cenę otoczyć ludzkie stado delektujące się kiełbaskami. A tu nagle ryk silników. Quady! Komuś zachciało się pobawić w lesie, pewnie myślał, że jest w nim sam. I jak tu nie nazywać ludzi człowiekami?      

sobota, 27 sierpnia 2011

Jak na lekarstwo


Czeremcha jest takim dziwadłem owocowym, coś jakby skrzyżowanie czarnej porzeczki z wiśnią. I do tego ta spora zdrewniała pestka, której się raczej człowiek w owocach gronowych nie spodziewa. Ale marmolada wyszła całkiem niczego, choć pewnie dzieciakom do gustu nie przypadnie, ma zbyt cierpki posmak. Zastanawiałam się kiedyś w dzieciństwie, dlaczego na ślubach ludzie krzyczą „gorzko, gorzko”, gdy para młoda tak słodko się całuje. Pewnie po to, by nowożeńców ze słodyczy nie zemdliło… Gdy spróbować dojrzałych owoców czeremchy, to właśnie przypominają one taki słodko-gorzki pocałunek. Tak jak z przyprawami, gdy ich brak, to jest tak bezpłciowo, nijako, a gdy odpowiednio doprawić robi się wyraziściej. Marmolada trafiła do słoiczków. Wyszło jej niewiele. Roboty dużo, owoc mały, czeremcha wydaje się niewdzięczna. Jednak podana do herbaty ujawnia swe ukryte wdzięki. Skosztujcie, a przekonacie się sami!

piątek, 26 sierpnia 2011

Placek drożdżowy „do góry nogami”


Gdy onegdaj siostry Tatin piekły swą owocową tartę, jedna z nich rozkojarzona wsadziła ją do piekarnika odwrotnie, owocami do dołu. I tak powstała słynna tarte tatin. Spieszyłam się dziś, by przygotować coś słodkiego dla przyjaciół i miast kombinować i wymyślać chciałam zrobić coś, co zawsze się udaje i jest takim ciastem dyżurnym, zwłaszcza latem, gdy są owoce. Najpierw się okazało, że synuś wykorzystał cały cukier, ostał się tylko trzcinowy, który akurat wolę, ale niekoniecznie do tej wersji tego ciasta. Jako, że nie mam tu piekarnika i ciasto przygotowuję w prodiżu po babci, koncentrowałam się głównie na przeliczaniu proporcji na kruszonkę przy mniejszej powierzchni pieczenia. I już zaczęło pachnieć rosnącym drożdżowym ciastem, gdy zorientowałam się, że czegoś w cieście brak. Nie dodałam tłuszczu! Wyobraźcie sobie drożdżowe ciasto suche jak pieprz podane w upalny dzień, udławić się można na samą myśl. Ale nic to, znalazłam olej kujawski, postarałam się dodawać go tak, by zbytnio nie zaburzyć konstrukcji ciasta, na którego wierzchu dojrzewała już kruszonka. Byłam przekona, że być może uratuję wilgotność ciasta, ale zakalec zapewne będzie murowany. Tymczasem … Mama, jakie to dobre ! – rozległo się z kuchni, gdzie właśnie dzieciaki dobierały się do stygnącego placka jeszcze przed przyjściem gości. Cóż potrzeba i pomyłki matkami wynalazków.



 A oto właściwy przepis na placek drożdżowy mojej mamy:

Składniki:
Ciasto :
Paczka drożdży „babuni”
3 szklanki mąki
3 jajka
¾ szklanki oleju kujawskiego lub oleju carotino ( w tym drugim przypadku ciasto ma taki tajemniczy miodowy kolor)
¾ szklanki cukru 
 Szklankę mleka o temperaturze pokojowej (ważne) wlewamy do garnka, dodajemy łyżkę mąki, łyżkę cukru i pokruszone drożdże. Odstawiamy w miejsce, gdzie nie ma przeciągu, latem nakrywamy ściereczką, by nie przyciągnęło muszek owocowych.





Mąkę, jaja, cukier i olej mieszamy w misce najlepiej drewnianą łyżką, dodajemy rozczyn, jeśli już wyrósł, jeżeli nie przygotowujemy najpierw kruszonkę, a robimy to tak:
szklankę mąki mieszamy ze szklanką cukru pudru i 10 dkg masła (jeśli placek pieczemy w prodiżu, kruszonki robimy odpowiednio mniej zmniejszając proporcjonalnie ilość składników).  
A jak już mamy to wszystko przygotowane, to wystarczy wysmarować delikatnie formę do pieczenia (lub prodiż) tłuszczem, poprószyć mąką, wylać ciasto, posypać kruszonką i piec około 30 minut. 
Ładnie pachnie, prawda?

czwartek, 25 sierpnia 2011

A jednak marmolada?!

Już myślałam, że po raz pierwszy od wielu lat nie będę robić konfitur, dżemów, ani nawet powideł, czy kompotów. Zanosiło się na to, że kończyć będziemy pozostałe zeszłoroczne zapasy spiżarniane. Aż tu na psim spacerze uwagę mą przykuło obsypane drobnymi czarnymi owocami drzewo. I nie zwróciłoby może mojej atencji, gdyby nie sporo połamanych gałęzi pod nim leżących. Taak,  1:0 dla zwierząt, tylko człowieki potrafią przygotować sobie więcej pożywienia niż są w stanie zjeść, czy ze sobą zabrać. Zwierzak albo zje, albo zabezpieczy „na później”, ewentualnie zostawi resztki kolejnym zwierzakom. A człowieki są jak psy ogrodnika, same nie zjedzą, inny też już nie skorzysta. Drzewo okazało się czeremchą (prunus padus), której w zasadzie owoce same już opadają znacząc na liściach słodki ślad swojej dojrzałości. Wystarczy wyciągnąć rękę. Dziwne to drzewo, na jednym gronie miewa jednocześnie owoce zielone, czerwonawe i czarne. Oczywiście im bliżej im do czerni, tym więcej w nich cukru, a mniej cierpkości. Zmykam robić marmoladę, zobaczymy, co z tego wyjdzie.

P.S. Dodatkowe info na temat czeremchy można znaleźć tu :http://www.poradnia.pl/czeremcha.html

wtorek, 23 sierpnia 2011

Straszna prawda na koniec lata

Gdy w odruchu dobroci dla ludzi wspieramy jakąś akcję humanitarną zwykle nie zastanawiamy się, co z naszym datkiem dzieje się dalej. Ze spokojnym sumieniem (bo przecież pomogliśmy) oczekujemy wiadomości, że „tam” się poprawiło. Tymczasem okazuje się, że ktoś sobie z nas zakpił, a kij, jak to zwykle bywa, ma dwa końce. A z drugiej strony, jak mieliśmy sprawdzić, że datek trafił właśnie tam, dokąd chcieliśmy? I że zrobiono z niego właściwy użytek? Z założenia ufamy tym, którzy akcję organizują. I dobrze. Linda Polman, autorka publikacji Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. Czarne) pokazuje, że z tą pomocą bywa jednak różnie i bardzo „niehumanitarnie”. I jak bezmyślnie ( albo zbyt zmyślnie) bywają przygotowane akcje pomocowe. Kolejna, po reportażach Jennie Dielemans, trudna książka na wakacje. Przeczytacie, jeśli potraficie to przełknąć tak, by nie zapomnieć, że mądra pomoc jest potrzebna, i to szczególnie tam, gdzie nie ma skąd nadejść, zwłaszcza, gdy nie ma fotoreporterów i nie zbliża się kampania wyborcza.


P.S. Ciekawe spostrzeżenia nie tylko na temat wspomnianej publikacji są też tutaj: http://refugee.pl/?mod=knowbase&type=temat_miesiaca&path=3783&PHPSESSID=0cd3980653e85c12714c898553fcf07c

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Eco-driving, czyli daleko zajedziesz, mało spalisz


Z dziką satysfakcją spoglądam na wskaźnik paliwa zużytego w przeliczeniu na 100 km. Udało się! Żarłoczne auteczko obciążone wszystkim, co niezbędne (czytaj: wszystkim, co się zmieściło) przejechało z połową baku na drugi koniec Polski i nie wołało dokładki. W drodze powrotnej podobnie. Wreszcie wymierny dowód na to, że kurs eco-drivingu, który onegdaj zrobiłam coś rzeczywiście dał. Bo w mieście jakoś się tego specjalnie odczuć nie dało, ale na trasie! Mało, że auto dużo mniej spaliło, to jeszcze świadomość, że nareszcie udało mi się rzeczywiście, a nie na papierku, wejść w rolę eco-kierowcy. A zasada prosta: "ciężką nogę" zastąpić miękką, delikatną jazdą, jeśli to możliwe jedziemy bez hamowania, prędkość redukujemy silnikiem, ale przede wszystkim ruszamy szybko, możemy "przydusić" na starcie po to, by tę prędkość "rozkulaną" wykorzystać i jak najszybciej wejść na jak najwyższy bieg. Samochód dociążony dziećmi, zwierzętami i walizkami nie kusi do rajdowej jazdy, zatem dość szybko popada się raczej w usypiający błogostan przypominający nieco znużenie, które dopada nas w monotonii autostrady. Ważne przed wyjazdem: sprawdzić ciśnienie w oponach, zmniejszyć opory powietrza (okna zamknąć, nie wozić niepotrzebnego bagażnika na dachu, itp.). Poza oszczędnością paliwa i pieniędzy, jest też korzyść niezwykle ważna: jedzie się bezpieczniej, bo więcej czasu mamy na obserwację drogi i na właściwe zareagowanie w razie niespodzianek na drodze ( a tych niestety, zwłaszcza w postaci dziur, na naszych polskich trasach nie brakuje). I korzyść ostatnia : skoro już wybraliśmy auto, a nie inny bezspalinowy środek lokomocji, to w tym przypadku generujemy mniej spalin niż przy tradycyjnej jeździe, ale też mniej zużywamy samochód. Szerokiej i gładkiej drogi przy wakacyjnych powrotach!

sobota, 20 sierpnia 2011

Kwiaty wczesnego ranka


Właściwie nie wiem, o której godzinie otwierają koronę swoich płatków. Gdy piję poranną kawę, one wyglądają na bardzo już rozbudzone. Gdy tylko mija południe, nadchodzi zmierzch trwałości dla ledwo rozprostowanego kielicha. Co dziwne, właściwie nie wiem, co to za kwiaty i skąd się tu wzięły. Wsiewałam coś do donicy, ale wydawało mi się, że nic nie wzeszło, dosadziłam „gotowce” z ogrodniczego sklepu. A teraz rośnie i jedno, i drugie. 
Miłe są takie niespodzianki. Myślisz, że nic z tego, a tu jeszcze i „to”, i coś jeszcze.   

piątek, 19 sierpnia 2011

Po burzy

Błyskało i grzmiało groźnie, co gorsza blisko całkiem. Potem spłukało deszczem orzeźwiającym pyłki wszelkie, które zmuszają, by kichać na wszystko. Jakiś atawistyczny lęk sprawia, że staramy się burzy unikać. Nieustraszony Wajrak też potwierdza, że burzy lepiej nie wychodzić naprzeciw. Na książkowym regale Młodego Człowieka wytropiłam nowy nabytek Wajrakowego autorstwa, Przewodnik prawdziwych tropicieli*. Tamże Wajrak napisał, że burze to jedyna rzecz, której się w Tatrach obawia. Ostrzega przez mocą błyskawic ( to przede wszystkim one są niebezpieczne) i radzi, jeśli burza zaskoczyła nas w terenie, by unikać punktów wyeksponowanych, ale też pionowych ścian lub miejsc, gdzie schodzą się potoki. Warto oczywiście odsunąć się od metalowych przedmiotów, nawet jeśli jest to nasz ulubiony statyw, odizolować się od mokrego podłoża chociażby siadając na plecaku, o wyłączeniu komórki nie zapominając i schronić się w jakimś grajdołku.
Burza minęła. Zostało parujące jezioro i gładka tafla wody. Nikogo w jeziorze, tylko ja, ryby i bobry.
Dobrze, że są jeszcze u nas takie miejsca...  
*A. Wajrak, Przewodnik młodych tropicieli,  Warszawa 2011, cz. 1. lato ( będą jeszcze kolejne pory roku w plenerze)

czwartek, 18 sierpnia 2011

Tabi po polsku


Gdy tylko zrobiło się cieplej wraz ze słońcem pokazali się skarpetkowcy, albo jak kto woli skarpeciarze. Od dawna usiłuję rozszyfrować ten polski syndrom skarpetkowy, nieśmiertelny  znak rozpoznawczy naszych rodaków zagranicą. W krajach ciepłych, gdy upalnie, nosi się sandały lub klapki, gdy zimno - pełne obuwie. U nas, nie wiadomo skąd, pojawił się zestaw skarpetki + sandały. Bo zimno? A może pedicure się nie zmieścił w kalendarzu? Nie wiem, faktem jest, że wygląda to dziwacznie. Z tego, co dotąd zaobserwowałam, skarpetki i klapki występują razem jako np. tradycyjny element stroju japońskiego, noszone przez kobiety tabi (dwupalcowe skarpetki) + zōri (klapki), ale już do geta (drewniane klapki na koturnach) tabi nie noszą; nomenklatury wersji męskiej nie znam, ale też widziałam, wygląda równie elegancko i jakoś nie razi. 
Kilka fotek pokazujących polskich sockersów  znajdziecie tu: http://skarpeciarze.blogspot.com/, cóż może po prostu lubimy być „bien chaussé” i, gdy buty kiepskie, zwracać uwagę, choćby skarpetkami? 

środa, 17 sierpnia 2011

Sposób na leszcza*

*tu wstaw nazwę ryby, którą masz pod ręką


na zdjęciu akurat pstrąg, ze sklepu. Leszcza nie zdążyłam sfotografować, został zjedzony 
Najbardziej czasochłonne w tym przepisie to ...złowienie ryby, ale i to może się okazać dziecinnie proste, jeśli mamy dzieci, które potrafią łowić. Moje akurat dziś złowiły trzy spore leszcze. W przypadku braku dzieci, można rybę złowić samemu lub kupić w zaufanym sklepie, ważne, by ryba była świeża.
Jak już mamy rybę, reszta dzieje się błyskawicznie. Rybę czyścimy z wnętrzności, pozbawiamy płetw i łusek. Potrzebny będzie nam garnek do gotowania na parze lub parowar elektryczny, przyda się przyprawa do ryb n.p. grecki mix Kriti ( głównie rozmaryn, oregano, tymianek) i odrobina soli, najlepiej morskiej. Rybę umieszczamy w bezdziurkowym pojemniku parowaru lub w szklanej miseczce, jeśli korzystamy z garnka, a nie z parowaru. Solimy, posypujemy przyprawą i nastawiamy minutnik na 30 min ( lub dłużej, jeśli ryba spora). W czasie, gdy ryba osiąga najwyższy stan smakowitości rozglądamy się za dobrym białym winem. Gotowe. Wyszło zdrowo i smacznie, zapraszam do stołu!  
P.S. Więcej o gotowaniu na parze wrzuciłam tu: http://www.nutritiontaoiste.com/-Gotowanie-na-parze-


wtorek, 16 sierpnia 2011

Przedświt


Stygnie powoli Ziemia i w ciemności zasypia, by zrobić miejsce tym, którzy w dzień w ukryciu. Przedświt przebija ciemność i rozprasza gwiazdy, by tętnić dziennym życiem wyciszając nocne. Już nie noc, dzień nie jeszcze. Nim ranek wstanie rosą spocony, każdy z ptaków zaśpiewa. Gdyby tak... położyć się na pachnącej wilgocią trawie, przyłożyć ucho do ziemi i popatrzeć w różowiejące niebo... Już kończy się nocna zmiana ptaków, coraz ciszej nawołują się nawzajem, jakby mówiły: kryj się, wstaje człowiek... 

niedziela, 14 sierpnia 2011

Georges Perec i kamienica w Poznaniu


W prasie lokalnej trwa szukanie winnych lub tych, co mogli coś zrobić, zrobili coś, ale nie wszystko, bo być może mogli więcej. Odnajdują się stare zdjęcia kamienicy, np. bardzo ładne ujęcie zrobione przez pana Grzegorza Sobierajskiego.
Wszystko jednak wskazuje na to, że kamienica jest już „po wyroku”, pozostaje tylko obfotografować na pamiątkę ostatnie jej fragmenty. W dyskusji o kamienicy pojawiło się porównanie do kamienic Montmartru. Coś w tym jest, faktycznie, nawet obok tej kamieniczki były (być może jeszcze są) schody, którymi kończyło się przejście z deptaka do ul. Piekary. Przy odrobinie architektonicznej fantazji można je upodobnić do tych na Montmartrze, ale nie tych głównych turystycznych, tylko parkowych, wiodących skrótem do Sacré Coeur. Może tak na pocieszenie - nie będzie kamienicy zróbmy sobie schody? 




A tym, którzy faktycznie są odpowiedzialni za koniec rzeczonej kamienicy polecam lekturę Georgesa Pereca, Życie instrukcja obsługi. To o życiu kamienicy, między innymi. Każdy rozdział to losy jednego pokoju. Szkoda, że tak łatwo zastępować stare, sprawdzone nowym, niewiadomym. O ile to się może sprawdzać w życiu, niekoniecznie musi w architekturze.           

sobota, 13 sierpnia 2011

Dzieci i ryby głosu nie mają

Groźne pomruki burzy pokrzyżowały nam wieczorne plany. Zamiast rowerowej wyprawy po leśnych dróżkach, kolejne odkurzanie książek odłożonych "na właściwy moment", na przykład na niepogodę. Pamiętacie ogromne filcowe kapcie w muzeum, karpia w wannie, czy wystany w kolejce sznur korali z rolek szarego ( zwanego dziś ekologicznym) papieru toaletowego? A trzepakowe pogawędki pod blokiem, gdy się wisiało do góry nogami i świat wyglądał jakoś ciekawiej? Z takiej właśnie dziecięco-peerelowskiej perspektywy romanistka, Marzena Sowa, z francuskim rysownikiem Sylvainem Savoia ( jej życiowym partnerem) stworzyli komiks, który nasze dzieciaki uwielbiają. Przenoszą się wtedy myślami w epokę "szarych" (czytaj: czarno-białych) filmów, a potem zadają mnóstwo zaskakujących pytań, po których czuję się jak odhibernowany dinozaur. A one mi nie wierzą, że jak byłam mała, to jednak prąd już w domu był, woda w kranie też.
Marzena Sowa i Sylvain Savoia. Marzi. Dzieci i ryby głosu nie mają, do znalezienia m.in. tu: http://merlin.pl/Marzi-Dzieci-i-ryby-glosu-nie-maja_Egmont-Polska/browse/product/1,546870.html#fullinfo,
O Marzenie Sowie parę słów, tudzież jej fotek znaleźć można tu http://www.bedetheque.com/auteur-10762-BD-Sowa-Marzena.html

P.S. W oryginale francuskim oboje przygotowali 4 części opowieści o Marzi. W edycji polskiej pogrupowano je podwójnie. Jakiś czas temu kazała się Marzi 2. Hałasy dużych miast. (poszukuję, ktoś widział?) to francuska część 3 i 4.