poniedziałek, 18 września 2017

Miejsca, w których żyjemy

Zamieszkując daną przestrzeń podporządkowujemy ją sobie i oswajamy, czynimy „naszą” chociażby po to, by prawdziwie poczuć się u siebie. Często jednak zdarza się, że trafiamy do miejsc, które już były w czyimś posiadaniu, stanowiły część czyjejś historii, były kawałkiem czyjegoś życia. Jedni w tej sytuacji pozbywają się wszystkiego, co obce, co nie ich i czynią przestrzeń sobie podporządkowaną, inni pieczołowicie tropią każdy ślad i próbują poznać prawdziwą, jak najpełniejszą historię miejsca, w którym się znaleźli z pietyzmem podchodząc do każdej pamiątki z przeszłości  pozwalając  jej żyć drugim życiem  albo też pomagają odnaleźć drogę do właścicieli.
O takim właśnie życiu pewnego miejsca w Poznaniu, zwanego nieformalnie Abisynią, opowiada niedawno wydana książka Aleksandra Przybylskiego. Książka niezwykła i trudna w klasyfikacji. Niby architektoniczna, z terminologią dla wtajemniczonych,  historyczna bardzo, zwłaszcza  w dokładnym opisie czasu wojny , ale przede wszystkim ciekawa narracyjnie.  Dialog ludzi i ich domów z interwałami dla intruzów z niemieckiej, bądź radzieckiej strony.
George Perec  w  La vie mode d’emploie na przykładzie jednej kamienicy pokazał ludzkie historie sprzężone z każdym z pokojów. ( Pisałam o tym wcześniej tu: https://voila-be.blogspot.com/search?q=Perec i trochę tu: https://voila-be.blogspot.com/2011/09/i-stao-sie.html ) Przybylski pokazuje domy w relacji podwójnej : z otoczeniem i z mieszkańcami, przy okazji podszeptując, jak istotne jest dobre sąsiedztwo.

Inicjały jednego z profesorów na bramie jego posesji 


Podobno dom, być może za sprawą mitycznych larów i penatów, potrafi współgrać lub nie z jego mieszkańcami. Przyjmuje lub odrzuca. Pięknieje lub niszczeje. Skrzypi i trzeszczy strasząc lub uspokajając. Dlatego ważne wydaje się poznanie historii miejsca, w którym żyjemy chociażby po to, by z tą historią podjąć dialog i być jej integralną częścią.       
Abisynia. Osiedle na poznańskim Grunwaldzie to lektura nie tylko dla abisyńczyków, jak określa autor mieszkańców tej malowniczej części Poznania. To książka ważna nie tylko ze względu na niezwykle drobiazgowy opis miejsc dotąd nieopisanych. Ważna przede wszystkim z jednego względu – pokazuje jak istotny jest szacunek dla historii innego człowieka, dla jego osobistych rzeczy, dla nas być może bez znaczenia, dla niego – bezcennych.



P.S. Abisynia kojarzyła mi się do niedawna  przede wszystkim z  Arturem Rimbaud i jego listami. Od pewnego czasu  przewija się w mej codzienności w zupełnie innym kontekście. Niewiele wiedząc o historii tej części Grunwaldu jeszcze jako studentka pomieszkiwałam w okolicy właśnie tak ostatnimi czasy  określanej. A miejsce było szczególne. Willa dwukondygnacyjna, na piętrze „państwo” , na parterze pięć studentek rozlokowanych  w trzech pokojach z łazienką i ogrodem. Choć był to początek lat 90. obowiązywała tam kuriozalna zasada – nie wolno było „przyjmować chłopców” , jak to określono w umowie najmu. Zakaz wstępu dla płci męskiej prawie był przez nas przestrzegany.  Prawie, bowiem mój późniejszy małżonek przyjechał pewnego dnia w czasie sesji, pod nieobecność gospodarzy, po notatki z wykładów i  za zgodą współlokatorek do pokoju przez dziewczęta zajmowanego zaproszony został. Nagle jednak pod willę samochód dobrze nam znany zajechał,  gospodarze zdziwili się obecnością zaparkowanego przed bramą innego auta i przeczuwając obecność intruza przejrzeli nasze pokoje troszcząc się o temperaturę.  Gościa naszego tymczasem przetrzymałyśmy w szafie, „dziadkowie” na szczęście wpadli tylko na chwilę, jednakże dobrą godzinę biedaczysko w tej dusznej szafie typu wnękowego przesiedział.
Żeńska stancja zakończyła się dwoma ślubami, piszącej te słowa z człowiekiem z szafy i wnuczka "dziadków" z jedną z lokatorek .