Pamiętacie koteczkę sprzed dni kilku? Ja w pamięci ciągle mam ten dzień, kiedy ze szkoły odbierałam duuużo dzieci, kilkoro było genetycznie moich, reszta "chwilowo moja". I chyba presja tych zwielokrotnionych oczu patrzących wyczekująco na mnie była przyczyna tego, co stało się później. Patrzyły się na mnie te oczęta dziecięce i ... kocie w oczekiwaniu, czy powiem wreszcie : "no, dobrze, już chodźmy", czy też wykręcę się mówiąc jak Tym w
Misiu, gdy sobowtóra zobaczył "lustro? dziękuję, my już mamy". I co zrobiłam ? - "No, dobrze, pokażemy ją weterynarzowi po sąsiedzku i zobaczymy, co dalej" - to chyba coś za mnie powiedziało, bo generalnie bywam bardziej asertywna w takich sytuacjach. Kocię było zabiedzone i zagubione, a zostawienie go tam, gdzie je dzieciaki znalazły było dla tego stworzenia wyrokiem. I sama dziś nie wiem, czy zrobiłam to dla dzieci, czy dla kota, czy dla pozornie świętego spokoju.
Summa summarum kocię okazało się wyjątkowo zadziorne, pewne siebie i dominujące, o czym przekonaliśmy się, gdy tylko się najadło i wyspało. Weterynarz je obejrzał dokładnie i ... pokazać polecił za dni kilka. Hmm, no tak, a co przez te kilka dni? Dzieci odpowiedź miały jedną, jak to, co ? Przecież zmieści się nam w domu mały kotek! Taaak. Tylko, że koteczka ( bo to ona) najpierw psicę 45 kg ważącą od miski odsunęła sobie tylko znana metodą, kocura legowiska pozbawiła i generalnie zapowiadała się na Samozwańczą Panią Domu. Pierwszy zbuntował się kot. Potem pies. A na końcu my uznaliśmy, że trzeba małą we właściwym szeregu ustawić, bo inaczej kolejnej wizyty u weterynarza u nas nie doczeka.
I tak metodą małych kroków próbowaliśmy ją wychować na porządnego, uspołecznionego kota. I już wydawało się, że spokorniała, że dotarło do niej, że jest u nas "grzecznościowo", a tu nagle wrzask, jakby kota ze skóry obdzierano. Sądziłam, że ktoś ten drobiażdżek nadepnął, albo coś mu przyskrzynił. A tu ... Przydreptało do mnie wielkie kocisko z obwisłym ogonem, którym zwykle kręciło z niezadowolenia, najczęściej w odpowiedzi na radosne merdanie ogonem psim. Ot, taka rozbieżność komunikacyjna, machają podobnie, a przekazują dokładnie odwrotne komunikaty. Tym razem rzecz była poważniejsza. Okazało się bowiem, że to przygarnięte maleństwo wgryzło się kocurowi w ogon. No to rivanol na ranę i szlaban na kocie wędrówki. Maleńka tymczasem przypodobała się sąsiadom. Ku radości kocura, której nie podzielały dzieci, zmieniła adres. A z ogonem kiepsko, ale nie najgorzej. Zrobił się stan zapalny, nie doszło na szczęście do martwicy, co zdarzyć się mogło ponoć przy bardziej celnym gryzie. No to teraz niezadowolony kocur siedzi na oknie i żałuje nie złapanych ptaszków. Koteczka tymczasem sukcesywnie zatraca swą zadziorność na rzecz pieszczot i kontaktu z człowiekiem, którego piskliwym głosikiem się domaga, zwłaszcza, gdy człek jej z horyzontu zniknie. Czyżby złośnica poskromiona?