środa, 25 grudnia 2013

Opowieść powigilijna

Zapowiadał się tradycyjny wigilijny wieczór, z tradycyjnym już szpitalnym przedświątecznym poślizgiem. Pośpiech, niedoczas, praca do ostatniej przedwigilijnej chwili, w której już trzeba pomyśleć tylko o zbliżającym się wieczorze, bo krasnoludki jakoś nie chcą człowieka wyręczyć. Nieodebrane telefony, sms-y, maile, niewysłane życzenia i przedświąteczny kuchenny rozgardiasz. W końcu kulinarna część świątecznych przygotowań opanowana, pora udekorować stół, choinką na szczęście wcześniej zajęły się dzieci. Nagle któreś z nich pyta: „a co będzie, gdy do domu zapuka niespodziewany gość? Mamy nakrycie dla gościa… „  I nagle mnie olśniło! Bliska mi osoba wspomniała na przedświątecznej kawie, że tegoroczne Święta spędza sama w domu, i że choć wielu ją namawiało, by dała się świątecznie zaprosić, odmawiała zasłaniając się zmęczeniem i potrzebą samotnej ciszy. Zadzwoniłam do niej. Święta świętami, ale wigilia ? Tak samotnie, gdy prawie w każdym domu stawia się dodatkowe nakrycie? Dała się przekonać i przyjechała. Było miło, wigilijnie jakoś bardziej świątecznie niż zwykle. Może dlatego, że po raz pierwszy wigilijny talerz „dla gościa” nie pozostał niewykorzystany?
Wszystkim wiernym i przypadkowym Czytelnikom tego bloga życzę prawdziwie świątecznego Bożego Narodzenia!   

sobota, 14 grudnia 2013

Zielona gałązka

Wbrew nazwie nie będzie to tekst o bożonarodzeniowych dekoracjach roślinnych okraszonych światełkami. Jeszcze nie. Nim bowiem wkręciliśmy się w spiralę przedświątecznej krzątaniny zdarzył się mały wypadek - upadek. Złotowłosa niefortunnie na lód spadła na łyżwach jeżdżąc, a potem był już tylko tydzień medycznej bieganiny, zakończony gipsem po łokieć u najmłodszej, utykaniem Błękitnego Księcia, zapaleniem zatok u piszącej te słowa i szmerami nad sercem u pierwotnego (do analizy diagnostycznej w czasie najbliższym).

Ale wróćmy do „zielonej gałązki”. Poetycko brzmiąca nazwa to właśnie robocze medyczne określenie tego, co przytrafiło się Złotowłosej. Dość elastyczna u dzieci kość łamie się z jednej strony i nie narusza okostnej, zupełnie jak w sytuacji, gdy nadłamiemy młody wiosenny pęd, który po usztywnieniu zrasta się i przekształca w silną i zdrową gałąź. U dorosłych niestety jest „chrup” i „ładny gips” – kości z wiekiem stają się łamliwe i kruche, jak suche gałęzie.  Uziemiona chwilowo w domu Złotowłosa znalazła teatralne zastosowanie swojej zagipsowanej łapki – fotka poniżej.


sobota, 30 listopada 2013

Gdy zasypiają jeże

Dopóki nie zadomowiły się na jakiś czas w naszym ogrodzie, nie mieliśmy pojęcia, że jeże zapadają w zimowy letarg. Od tego czasu nie porządkujemy dokładnie ogrodu przed zimą starając się zostawić „iglaczkom” jakąś kupkę liści i gałązek, by mogły się tam zakopać i wymościć ciepłe gniazdko. Mam nadzieję, że tym razem nie wybudzi ich ogień i dym z liści palonych w ogrodzie sąsiada, zawsze jest niestety ryzyko, że w takim płonącym stosiku zasnął iglasty stworek i oprzytomnieje odrobinę za późno. 
W jednym z ogrodniczych marketów widziałam ostatnio domek dla jeży, bardzo sprytnie pomyślany, wyglądał jak miniaturka budy dla psa z proporcjonalnie dużym przedsionkiem. Tylko co na to jeże ? Ciekawe, czy ucywilizowały się na tyle, by preferować drewnianą budkę nad liściasto – gałązkowy stosik.  Domku dla jeży nie kupiłam, więc się nie przekonam, chyba, że moi chłopcy, jak obiecali, zbudują go sami.

       


czwartek, 7 listopada 2013

(Nie) jadą wozy kolorowe

Sporo ostatnio piszą o Papuszy, może rocznica jakaś? W księgarni widziałam ostatnio słynną  i cenną publikację Ficowskiego, Cyganie na polskich drogach, przypomina mi inną opisaną historię, z powodu której życie Papuszy tak się skomplikowało i rozsławiło zarazem. Ficowski Papuszy literacko bardzo pomógł, ale też sprawił, że wysłannicy taborów uznali ją za zdrajczynię. Ujawniła „gadziom” to, co było tylko cygańskie, zaszyfrowane kulturowo i z założenia niedostępne dla „gadziów”. Na dodatek bardzo to psychicznie odchorowała. Przeczytałam właśnie historię Papuszy autorstwa Angeliki Kuźniak. Czytałam wcześniej nieco o losach Romów w Hiszpanii i przyznać muszę, że Cyganie u nas, w Polsce, mieli i mają szczególnie pod górkę. Z dzieciństwa pamiętam piosenkę Maryli Rodowicz o barwnych cygańskich taborach, pamiętam nachalne cyganki, które koniecznie chciały z ręki „prawdę powiedzieć” i pamiętam dziecięcy lęk przed Cyganami porywającymi dzieci, pamiętam opowieści babci o znakomitych cygańskich patelniach i kradzieżach kur.  Dziś przede wszystkim ponoć należy mówić o ludności romskiej, nie cygańskiej, choć jedno i drugie określenie ma swoje historyczno-językowe uzasadnienie. Papusza jednak, jak podkreśla Kuźniak, uparcie powtarzała, że żadną Romką nie jest, tylko Cyganką i już. A z polskimi Cyganami obeszliśmy się dość nieładnie, w kwestie zagłady nie wchodząc, barbarzyństwem na ich kulturze było chociażby przymusowe osiedlenie taborów. Cygan, czy Rom jak kto woli, to przecież nomada, który bez konia i wozu, bez lasu i drogi jest jak rzemieślnik pozbawiony narzędzi. Nic dziwnego, że gdy nakazem władz (w ramach tzw. "akcji osiedlania i produktywizacji ludności cygańskiej") pozbawiono Romów możliwości wędrowania od wsi od wsi i zakazano taborowego barwnego życia, skazano ich tym samym na biedę i żebractwo…

Chcemy się osiedlić
I dzieci nasze do szkół oddać.
Spadnie z nas ciemnota
I nieczystość serc
(…)
A starzy Cyganie i Cyganki płaczą.
Oni dawne czasy wspominają.
Myślą o lasach, o rzekach,
O górach i ogniach.
Bo starzy Cyganie
Mają serca jak kamienie.
W lesie wyrosły i skamieniały.
/Papusza, Na dobrej drodze ( cyt. za A. Kuźniak, Papusza), wyd. Czarne 2013/

   

sobota, 2 listopada 2013

Spotkanie. Aksamitki i chryzantemy.

Złotowłosa obudziła się dziś bardzo podekscytowana: - Mamo, mamo, muszę ci szybko opowiedzieć mój sen! – I nim zdążyłam się przebudzić na dobre, sama nie wiedząc, czy mi się to jeszcze śni, czy już dzieje się tu i teraz, mała trajkotała już jak najęta: Mamo, mamo, spotkałam dziś moją starszą siostrę, miała ciemne kręcone włosy jak ty i duże niebieskie oczy. Spotkałam ją na spacerze, chciałam ci ją pokazać, ale ona przed drzwiami zniknęła, a ja się obudziłam…
Jeszcze niedawno zastanawiałam się, jak i kiedy powiedzieć dzieciom, że miały jeszcze starszą siostrę, jednakże przy jednym z rodzinnych pogrzebów zorientowałam się, że dzieci zdecydowanie łatwiej niż dorośli radzą sobie z problemem śmierci, łatwiej ją oswajają i przeżywają inaczej. Wtedy postanowiłam, że winna im jestem pewną szczególną rodziną, dla mnie bardzo niełatwą, opowieść. Ta opowieść od czasu do czasu powraca w pytaniach od dzieci, na ile potrafię staram się ją objaśniać.
Nie da się wymazać z pamięci istot, które były nam bliskie i pozostaną w nas i z nami na zawsze, nawet jeśli odeszły dawno i „daleko”.
W meksykańskiej kulturze święto zmarłych to święto pogodne, to czas, kiedy zmarli przychodzą do nas, by z góry spojrzeć na nasz ziemski padół i pewnie z politowaniem patrzą na nasze przyziemne problemy.  Właśnie 1 listopada, według meksykańskich wierzeń, dusze zmarłych dzieci powracają do swych domów na ziemi, 2 listopada to dzień powrotu dusz ludzi dorosłych. Ważne, by w tych dniach znaleźć chwilę na refleksję, wspomnienia  i medytację dedykowane tym, którzy od nas odeszli. I w Polsce, i w Meksyku te dni są bardzo kolorowe – na polskich cmentarzach feeria kwiatów, głównie chryzantem i zniczy, na  nekropoliach meksykańskich  - kwiatów, szczególnie aksamitek, i słodyczy, często w formie kościotrupów, by na słodko oswoić nieuniknioną śmierć.          

W obu kulturach jeszcze parę dni potrwają obchody Día de los muertos, w Meksyku  –  to powaga radosnego obrzędu, w Polsce – gdy widzę ni z tego ni z owego pod cmentarzem pierniki i obwarzanki, ( a czasem, o zgrozo – kiełbaski!) – to raczej wygląda niestety na kpiny z poważnej tradycji...

piątek, 1 listopada 2013

Czekając

Wrócić do swoich korzeni, do domu, albo przynajmniej do własnego osobistego łóżka wtedy, gdy rozstać trzeba się z tym światem wydaje się nam pragnieniem naturalnym i oczywistym. Jednakże czas pokazuje, że coraz trudniej w taki właśnie sposób przejść z jednej strony świata tego na drugą. Coraz częściej życie ludzkie dobiega końca w szpitalu, z dala od prywatności, intymności, bez tak pożądanej wtedy bliskości. Żyjemy w pośpiechu i w pośpiechu umieramy, brakuje czasu na pozałatwianie „pilnych spraw”,  historie niedokończone gnębią bardziej niż wyrzuty sumienia.


Ten rok to kolejny pogrzeb w rodzinie, ale jakże inny ten pogrzeb od kilku poprzednich, zupełnie niespodziewanych i przedwczesnych. Śp. Wuj wszystkiego dopilnował, co zaczęte dokończył i poukładał sobie, a nad ranem szepnął do żony „śpij, Kochanie” i zasnął. Na zawsze. Została rodzinna rozpacz i pytanie najbliższych „dlaczego on” i „co dalej?”… [*] Tymczasem Wuj spoczął na maleńkim, zacisznym cmentarzu, gdzie łatwo dojechać i nie trzeba płacić za "niespodziewany parking", ani stać w gigantycznych korkach jak w miejskich nekropoliach ...

*

Właśnie czytam powieść „Strażnik trumny”, którą napisał Wenguang Huang. To rodzinna historia m.in. o przywiązaniu do tradycji, w szczególności do tradycji umierania. Rzecz dzieje się w Chinach, w czasach kiedy Mao zakazuje pochówków w trumnach, bo lepsza dla narodu chińskiego jego zdaniem okazuje się kremacja – zostawia więcej terenów pod fabryki i przemysł, pod nowe osiedla, a nie pod „nieużyteczne” cmentarze. Bohaterką główną powieści Huanga jest babcia, a właściwie babcia i jej trumna, czy raczej jej shoumu, „drzewo długowieczności”, jak ten szczególny mebel sugerowała nazywać przyszła nieboszczka przygotowująca się do swego pogrzebu ... 15 lat. Po drodze bowiem „siwowłosy odprowadza do grobu ciemnowłosego”, czyli zdarza się w rodzinie wspomnianej babci pogrzeb jej syna, ale nie tylko …
Rzecz o poważnych, trudnych sprawach napisana w sposób lekki, momentami wręcz zabawny. Lektura konieczna.  

piątek, 25 października 2013

Podpatrzone w Krakowie

Dłużyła nam się zima tego roku, złota polska jesień trwa w najlepsze i mogłaby się nie kończyć. Za oknami sama poezja kolorów, szkoda, że taka ulotna. Z Krakowa też przywiozłam ułamki jesieni, jeszcze tej wczesnej. Nie zawiodły kwiaciarki na Rynku Głównym - ich bukiety zawsze znakomicie oddają nastrój i urok panującej pory roku.




Wiecznie głodne gołębie podglądają przechodniów. Dziwne to miasto - i stare, i nowoczesne zarazem. Polski kawałek Zachodniej Europy.

niedziela, 6 października 2013

Zamknięte drzwi Europy

Wspominałam tu kiedyś o książce Klausa Brinkbaumera, Afrykańska odyseja, Erich –Emanuel Schmitt motyw imigranckiej wędrówki obszernie rozwinął w  całkiem niedawno wydanej w Polsce powieści Ulisses z Bagdadu. W minionym roku głośno było wokół Ameksyki, którą napisał Ed Vuillamy. I chociaż takich publikacji w świecie coraz więcej, problem narastających nielegalnych migracji nadal pozostaje kwestią wydawałoby się nie do rozwiązania, unikaną, przemilczaną aż do momentu kolejnych spektakularnych tragedii. Tych małych, jednostkowych dramatów nie zobaczymy w mediach i nie robią takiego wrażenia jak rzędy ciał niepoliczalnych. Śledząc hiszpańskie i francuskie media mam jednak wrażenie, że tym razem, po Lampedusie, coś drgnęło, może wreszcie znieczulony europejski brzeg pomocną dłoń wyciągnie zanim dojdzie do kolejnych tragedii na tak dużą lub większą skalę. Póki co, kolejni wędrowcy podejmują śmiertelnie niebezpieczną drogę z piekielnej Afryki do rajskiej Europy. Oby ta Europa okazała się chociaż czyśćcem.   

poniedziałek, 9 września 2013

Z Krainy Życzliwych Ludzi

Bardzo intensywne wakacje zakończyły się intensywnym powrotem do cywilizacji. Brak czasu na pisanie, na czytanie też go niezbyt wiele. Zanim jednak wróciliśmy do „ciemnego miasta” – tak bowiem przywitał nas nieoświetlony wieczorami Poznań, mieliśmy miły przystanek w naszym leśnym zakątku, z niespodziankami oczywiście, żeby nie było zbyt monotonnie. Wszystko zaczęło się od samochodowego psikusa. Auteczko jechało i w zakręcie stanęło. Sprzęgło wpadło tam, skąd wystaje, hamulec przestał działać, został pedał gazu. Poturlałam się zatem hamując silnikiem, aż auteczko zatrzymało się i dalej nic. No to trójkąt, awaryjne i … rozglądam się wokół. Zatrzymuje się przejeżdżające pierwsze auto, dwóch miłych Panów pyta, „co się stanęło” i obiecują, że pomogą. Ściągają lokalnego mechanika z lawetą, a mnie podwożą do miasteczka, bym załatwiła, com zamierzała, w razie kłopotów z transportem powrotnym obiecują pomóc. W miasteczku, w zaprzyjaźnionej pizzerii, sprawdzam e-pocztę i przy okazji, ku radości Złotowłosej, szukam sposobu powrotu lokalnym PKS-em. PKS - y  w naszym kierunku są „ino” 2 na dobę, na szczęście ten wieczorny pojedzie za moment. No to czekamy na przystanku konwersując ze starszym panem, który rano po emeryturę przyjechał i wrócić ma czym dopiero wieczorem. Nadjeżdża nasz autobus, busik właściwie i jedzie prawie do naszego lasu. Szczęśliwe, że na busika się załapałyśmy, nastawiamy się w myślach na wieczorny marsz do naszego lasu. A tymczasem Pani Szoferka po busiku się rozgląda, poza nami został 1 pasażer, który wysiada we wsi „docelowej”, więc Pani Miła proponuje nam, że podrzuci nas do końca asfaltu, czyli prawie pod nasz leśny domek. Tak oto rejsowy autobus turlał się po naszej wyboistej drodze ku zdumieniu spacerowiczów, by ułatwić życie 2 pasażerkom. Potem była jeszcze jedna miła niespodzianka – przyszedł sąsiad z zakupami prosto od gospodarza i zostawił nam masło, serek, maślankę i jaja, na dzień następny zapowiadając rybki z jeziora. Poczuliśmy się kulinarnie dopieszczeni, a fakt, że auteczko czas jakiś u mechanika zostało, też wyszedł nam na zdrowie, bo rowery wykorzystane były jak nigdy dotąd. Szkoda, że to nasze polskie lato ciągle takie zbyt krótkie, ledwo się zaczęło truskawkami, już się kończy koralami jarzębin.            




środa, 21 sierpnia 2013

Hiszpański dziennik podpokładowy




Od jakiegoś już czasu nie buja, nie kołysze i nie huśta. Jednak jeszcze tydzień po powrocie na ląd wszystko wokół wirowało jak na żyroskopie. Podobno im trudniej człowiek przyzwyczaja się do fal, tym trudniej w drugą stronę. Tak się pechowo składa, że z całej naszej ekipy pejzaż najbardziej chwieje się w moje głowie, dzielne dzieciaki radziły sobie znakomicie, czego o moim osobistym błędniku powiedzieć niestety nie można. Nie poddawałam się jednak i  walczyłam do samego końca, wspomagana akupresurowymi avioopaskami i nieusypiającą na szczęście biodraminą. A szkoda byłoby przespać widok tak urokliwych miejsc, coraz częściej niestety zasłanianych molochowatymi hotelami.


Dopływaliśmy zatem do zatok, gdzie marin ani przyzwoitej kei nie było, bo miejscowej ludności najwyraźniej zależy na turystyce uspokojonej. Minus jedynie taki, że praktycznie  nie było gdzie przycumować, do tego morze zwykle bywało tam płytkie, pozostawała zatem kotwica i potem pontonem na ląd, co dzieciakom sprawiało wielką frajdę, a mnie wprawiało w stan pogotowia. W minionym roku opowiadałam studentom o doli nielegalnych imigrantów przeprawiających się nieoświetlonymi pontonami przez to samo morze, po którym właśnie pływaliśmy, wielu z nich ginie niezauważonych przez większe jednostki pływające. My pokonywaliśmy w ten sposób maleńki odcineczek i to w trybie wakacyjnym, oni płyną setki mil będąc pod presją, że mogą zostać schwytani i cofnięci do kraju, skąd z ogromnym trudem się wyrwali. W El Mundo pisano ostatnio o tragicznej historii imigranta, który zginął tylko dlatego, że jako nielegalny nie ma prawa do opieki medycznej.  Zaczęły się dyskusje o prawach i godności imigrantów. Wcześniej w Madrycie – fale protestów z rolkami papieru toaletowego w roli rekwizytu wspomagającego – przeciwko kryzysowi politycznemu. Rzeczywiście bezrobocie i kryzys są widoczne nawet na Majorce, ale nie w dużych ośrodkach turystycznych, tylko właśnie w tych mniejszych, malowniczych i urzekających pozornym spokojem. 



Jakby dla równowagi żywiołów, pewnego dnia byliśmy świadkami ogromnego pożaru, zaprószonego przez nieostrożnego człowiek, który nie wziął pod uwagę, że najgorętszy dzień lata + wiatr zmieniający kierunek to nie najlepszy moment, by rozpalać ognisko. I tak oto spłonęło 800 hektarów lasu, samoloty strażackie uwijały się co najmniej przez dwie doby ( tyle przynajmniej mieliśmy okazję ich pracy się poprzyglądać, gdy wodowali obok nas i mknęli w stronę dymnej chmury  ), w powietrzu stale krążyło 6 jednostek, a skutery wodne na trasie wodowania z pewnością nie ułatwiały im pracy.



Potem zdarzyła się tragedia w Galicji na legendarnym szlaku Santiago de Compostella. Drastyczne zdjęcia w prasie, żałoba narodowa do niedzieli i chociaż na Balearach też ją ogłoszono, to niektóre nocne dyskoteki wcale się do tego nie zamierzały zastosować, liczyli się turyści. Jednakże cykady w tych dniach słychać było zdecydowanie wyraźniej, jakby grały koncert nie tylko dla siebie. Grają mi w uszach do dziś, zagłuszyły już pamięć wiatru wiejącego z kilku kierunków jednocześnie, a tak niewinnie nazywanego bryzą termiczną. Teraz cykady konkurują z zieleniutkim pasikonikiem, który wskoczył do nas przegoniony deszczem.               


sobota, 17 sierpnia 2013

Jeszcze z Hiszpanii

Obiecanych fotek kilka: 

Hiszpański jeż 


trochę ciepłej całkiem wody


i tajemnicze skały


a teraz powrót do porzuconych kiszonych ogórków i chleba naszego prawdziwego, powrót do lektur i do pisania :-).
I wielkie podziękowania dla naszego kapitana! Muchas gracias capitan !

piątek, 9 sierpnia 2013

Z Hemingwayem w Hiszpanii - cd.

Zatem Hemingway . Najpierw problem ogromny, by go zdobyć . W końcu przez antykwariat ściągać się udało i oto pachnące papierem z PRL-u PIWowskie wydanie "Słońce też wschodzi " podjechało ze mną do Hiszpanii. Gdy czytałam pełne prawdziwej pasji opisy corridy, które onegdaj tak zachwyciły Amerykę, żar  z nieba dodawał lekturze prawdziwości i brakowało tylko ulicznego pyłu. Hemingway znakomicie oddał emocje i więzi, jakie tworzą się między bykiem a torreadorem, gdzie ten ostatni powinien przede wszystkim byka kochać i rozumieć, tym sposobem piękno walki, jaka toczy się między imponujących rozmiarów zwierzęciem a kruchym człowiekiem bierze górę nad okrucieństwem człowieka.
"Słońce też wschodzi" to ciekawa wycieczka po artystycznym świecie Francji i Hiszpanii, spotkacie tu Gertrudę Stein, pojawia  się Ezra Pound. Są klimaty i
nastroje z surrealistycznego międzywojnia. Jest też wątek wędkarski. Hemingway uwielbiał łowić ryby, wędkowanie to też jeden z motywów wspomnianej powieści - bohaterowie jadą do Hiszpanii m.in. na ryby.
U nas  ryb było pod dostatkiem, tylko brać nie chciały. W nieprzyzwoicie przezroczystej wodzie pożerały przynętę i zwiewały równie szybko jak się zjawiły. Rrównie nagle pojawiły się pewnego dnia delfiny. Gdy już się wydawało, że wokół nic tylko woda - nagle plusk i proszę -dzieciaki miały widowisko -niespodziankę. Po tym, co zobaczyły, już chyba nigdy nie będą chciały iść do aquaparku. Delfiny jakiś czas z nami, raz po raz wyskakując nad powierzchnię wody, a nam zaraz zrobiło się jakoś pewniej, zwłaszcza, że niewszyscy pałali morską pasją. Nagle delfiny zniknęły, chwilę potem pojawił się zarys lądu. Fotki z wyprawy niebawem, niestety bez delfinów.

czwartek, 8 sierpnia 2013

Z Hemingwayem w Hiszpanii

Powracam  z utęsknieniem do pisania po przydługiej przerwie :-). Tak to jest, gdy na wakacje wybierzemy  się w intensywnym pędzie i nagle równie intensywna dawka wolnego czasu spada niczym manna z nieba. Nadmiar  czasu, bezmiar przestrzeni i brak zasięgu. Na to przecież się w zapracowaniu czeka , a gdy to w końcu nadchodzi, to jakoś  trudno się odnaleźć, tak bardzo uzależniamy się od komórek i internetu, i od internetu w komórce .
Obiecałam, że  napiszę o Hemingway'u. Zatem c.d. jutro, jak sieć da :-)

niedziela, 30 czerwca 2013

Spóźnione, na Dzień Ojca

Rzecz, którą się czyta jednym tchem, dobra na wakacje, choć temat nielekki.

„Za szkody wyrządzone przez rodziców odpowiadają dzieci” (Staszewski) – tak mniej więcej mogłoby wyglądać motto tej opowieści napisanej przez syna o ojcu, ale czy na pewno o ojcu? W tle głęboki cień czasów PRL, do których świadomością powraca ojciec po udarze, jednocześnie wyraźne tło współczesności, po której tuła się wspomniany duch PRL. Jak poradzić sobie z jednym i drugim, jak pogodzić tak przeciwstawne epoki, jeśli świadomość naszych bliskich funkcjonuje na ich pograniczu? Wyjściem chyba jedynym jest odwrócenie ról. I tak, by sprostać skomplikowanej rzeczywistości, syn staje się ojcem dla swego rodzica, po drodze sam też będąc już ojcem. W tym wszystkim najtrudniejsze jednak jest chyba przeświadczenie, że żadnej z tych ról nie wykonuje się właściwie, że w każdą z nich można wejść lepiej. Tyle tylko, że nikt nas wcześniej do tego nie przygotował. Ojciec.prl i Syn.pl – zderzenie obu kontekstów u Wojciecha Staszewskiego w „Ojciec.prl”.  

wtorek, 18 czerwca 2013

Niespodziewana lekcja historii

Myślałam na początku, że dałam się skusić na nudne romansidło, ale osoba, która tę książkę mi przyniosła raczej nie czyta harlekinowatych historii i gdy się u nas po raz pierwszy zjawiła powiało dyskretną elegancją dawnej arystokracji. Postać zupełnie jak wyjęta z kart tej powieści, w czym utwierdziła mnie później dogłębna lektura.  Dawno, chyba od czasu studiów, nie sięgałam też po literaturę, która dzieje się dawniej niż w XXw. A tu nagle kościuszkowcy, rozbiory, targowica i przemiany społeczne – wydawałoby się szkolna nuda, tymczasem  wszystko tak wciągająco przez pryzmat arystokratycznych rodów pokazane, że byłoby ciekawie, gdyby młodzież zamiast podręcznika do historii przebrnęła przez to tomisko. Piszę tomisko, bo stron ma …605. Do przełknięcia w 2 dni, bo wciąga tak, że poczuć się można jak bohater Hemingwaya (por. Stary człowiek i morze) – o Hemingway’u też zresztą napiszę niebawem, się go nieźle ostatnio naszukałam.
Ale do rzeczy, tzn. do książki wracając, „Nie ponaglaj rzeki” to debiutancka powieść Jamesa Conroyda Martina powstała podobno na podstawie pamiętnika pewnej damy polskiego pochodzenia. Z pewnością ważnym wątkiem jest opis dziejów rodu wspomnianej niewiasty w momencie narodowej zawieruchy. Ale tak naprawdę na pierwszym planie są emocje, uczucia i gry charakterów z kilkoma wątkami kryminalnymi. I duża dawka istoty polskości – tych naszych narodowych zrywów w typie z szabelką na czołgi poprzeplatanych dla odmiany niemocą i marazmem.  Chociaż można sobie zadawać pytania o skrupulatność autora i wierność faktom historycznych, to bez wątpienia imponujące jest jak wiele trafnych spostrzeżeń o nas, Polakach, potrafił zza oceanu poczynić autor Polakiem nie będący. Jestem pod wrażeniem.   


piątek, 14 czerwca 2013

Chińska matka tygrysica

Z dzieciństwa pamiętam radzieckie dziewczynki popisujące się ciałem jak z gumy w gimnastycznych ewolucjach, pamiętam też film dokumentalny pokazujący, w jaki sposób i za jaką cenę te wygimnastykowane dziewczynki trafiały na najwyższe podium. Czytam właśnie opowieść Amy Chua, Bojowa pieśń tygrysicy. Autorka to profesor(ka) prawa, ale przede wszystkim córka chińskich imigrantów, która w tej książce przygląda się sobie jak w lustrze. I widzi, że to chyba historia rodziny, pewna rodzinna pamięć historyczna wdrukowana w modele zachowania zmuszała ją do takich, a nie innych decyzji w wychowywaniu córek. Dla dobra dziecka bywa matką bezkompromisową i bezwzględną, a jeśli ulega dziecku, to robi to tylko dlatego, że znalazła się w strategicznym impasie.

Bojowa pieśń tygrysicy to także opowieść o zderzeniu wychowawczych modeli kulturowych – amerykańskiego luzu i chińskiej surowości. Kto wychodzi na tym lepiej? Swobodnie wychowywane amerykańskie dzieciaki odburkujące opryskliwie kochającym „za mocno” rodzicom, czy podporządkowane rodzicielskiej wszechwładzy „grzeczne” chińskie dziewczynki? Każdy kij ma dwa końce i pewnie najzdrowszy byłby złoty środek, matka wystarczająco motywująca i zarazem bezpiecznie czuła. Taka tygrysica z przyciętymi pazurami.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Między Chinami a Hiszpanią


Zamykając cykl wykładów o interferencjach kulturowych wplątałam się w Hemingwaya. Co ma Hemingway do Chin czy Hiszpanii? Nie tylko fonetyczną zbieżność.  Chiny co prawda nie odbiły się na jego życiu i twórczości tak, jak Hiszpania. Bo to Hemingway podobno rozsławił korridę, kto wątpi niech sięgnie po Słońce też wschodzi. Albo po Madame Hemingway pióra Pauli McLaine, rzecz o pierwszym małżeństwie i pisarskim starcie pisarza, ale nie tylko ( w tle mamy wspomnianą Hiszpanię, Stany Zjednoczone czy szalony Paryż lat 20.). Napisana dojrzale i mądrze o miłości dojrzewającej, dojrzałej i dojrzale przejrzałej.  

Jednakże na Hiszpanię Hemingwaya naprowadziła mnie jeszcze inna publikacja, godna wieczornej lektury zwłaszcza przed wakacjami: Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty autorstwa Katarzyny Kobylarczyk - dziennikarki i blogerki (http://septimo-piso.blogspot.com/2013/04/py-z-landrynek.html), rzecz bardzo świeża i odświeżająca, a napisana zarazem piórem lekkim i dobrze rozpisanym. Nie wiadomo, co bardziej wciąga Hemingway w Hiszpanii, czy Hiszpania u Hemingwaya. Miłej lektury!

sobota, 18 maja 2013

Dziś wieczorem...

Zrobiłam to dla odprężenia. By zatrzymać rozpędzone myśli i wyhamować trochę. Sięgnęłam po „opowieść tak piękną, że można się w niej zagłębiać bez końca” (Newsweek, zachęcająco na obwolucie). Pochłonęła mnie lektura wciągająca i piękna, ale bynajmniej niełatwa. Afrykańskie dzieciństwo Angielki trochę zagubionej tożsamościowo przez nią samą opowiedziane bez retuszu. Rodzinne doświadczenia z Afryką w tle bardzo wyraźnie zaznaczonym i bezpośrednio wpływającym na te pierwsze. Alexadra Fuller w „Dziś wieczorem nie schodźmy na psy” (wyd. Czarne) z nostalgią opisuje swoje dzieciństwo w dawnej Rodezji, Malawi i Zambii realistycznie obrazując niełatwe życie angielskich farmerów w afrykańskiej postkolonialnej rzeczywistości. Fuller, choć Czarny Ląd na stałe opuściła  już dawno, dalej nosi w sobie ten swój osobisty kawałek Afryki. Warto się mu poprzyglądać.   

środa, 1 maja 2013

Folwark zwierzęcy w wersji czarnobylskiej


Niedawno minęła kolejna rocznica wybuchu reaktora w Czarnobylu. 26 kwietnia 1986r. zdarzyło się coś, z czym ludzie nie spotkali się nigdy wcześniej – budowany w pokojowych intencjach atom zadziałał jak ten z czasów ostatniej wojny światowej. Zbiór reportaży Swietłany Aleksijewicz „Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości” ukazał się w polskim przekładzie parę miesięcy temu, w oryginale napisany w 2005. My czytamy go dziś już po japońskim doświadczeniu z „pokojowym” atomem w Fukushimie. Możemy porównać radziecki chaos i działania homo sowieticus z japońskim uporządkowanym społeczeństwem, które w analogicznej sytuacji zareagowało zupełnie inaczej. „Czarnobylska modlitwa” to lektura obowiązkowa, pokazuje jak mało wiedzieliśmy i jak mało wiemy nadal o tym, co niestety dotknęło i nas wszystkich (radioaktywny pył dotarł do Polski 29 kwietnia, 2 maja był we Francji i Japonii, 5 i 6 maja w USA i Kanadzie[1]).
To, co odróżnia relację Aleksijewicz od wcześniejszych publikacji na temat Czarnobyla to przede wszystkim emocjonalne i zmysłowe odczytywanie poczarobylowskiej rzeczywistości. To relacje prostych ludzi, którzy żyli w promieniu 10, 20 czy 30 kilometrów od wybuchu i funkcjonowali w nieświadomości zagrożenia, jakie on ze sobą niesie. To opowieści ludzi, którzy byli w zespołach pacyfikacyjno-likwidacyjnych, w ekipach porządkująco-grzebiących stary, przedczarnobylski świat z całym jego ekipażem, zwierzętami, roślinami, wszystkim, co służyło człowiekowi i stanowiło jego historię, a teraz napromieniowane musi zostać „zabezpieczone”. To także Czarnobyl widziany z perspektywy naruszonej i porzuconej przez człowieka przyrody. Gdy po wybuchu reaktora ludzi ewakuowano, dobytek i zwierzęta zostawały w opuszczanych domach lub były wykradane i, choć napromieniowane, często sprzedawane dalej. Pozostawione w gospodarstwach krowy szybko padły ofiarą wilków, psy i koty żywiły się jajkami, dopóki lisy nie pożarły kur. Potem psy pozjadały koty, chyba że wcześniej zdążył je wystrzelać patrol.
Każdy miał swój Czarnobyl, nikt nie był na niego przygotowany. Nikt nie wie, kiedy i jakie będą jednostkowe i globalne skutki atomu, który się wyzwolił spod kontroli człowieka.



1/ Informacje za S. Aleksijewicz, Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości, wyd. Czarne Wołowiec 2012

wtorek, 30 kwietnia 2013

Ostatnie pitanie

Minęła północ i została ostatnia doba na rozliczenie PIT-a, jeśli jeszcze nie wiecie, z kim podzielić się 1%, by nie zjadł go samolubnie fiskus, to w prawym górnym rogu siedzi jeż. Siedzi tam od dawna, Błękitny Księżę namalował go na ubiegłoroczne pitanie, pod jeżem jest nr KRS, który w stosownej rubryczce przy wypełnianiu PIT-a wpisać należy. A że sporo ostatnio szumu wokół organizacji korzystających z 1% , mających status OPP i wcale z tego pożytku publicznego nie robiących spieszę donieść, że pieniądze z 1% "z jeża" przekierowanego na PSCH, czyli Polskie Stowarzyszenie Chorych na Hemofilię, służą m.in. pokryciu kosztów publikacji broszur, filmów i książek o hemofilii. Dzięki nim sukcesywnie zwiększa się świadomość społeczna na temat tej choroby i poprawiają się standardy leczenia. Dzięki profilaktyce właściwie polskie dzieciaki z hemofilią już prawie nie odstają od tych, które żyją w krajach o wyższym standardzie medycznym. Do pełni szczęścia brakuje tylko, by ta profilaktyka oparta była na syntetycznie wytwarzanych lekach rekombinowanych, a nie jak dotąd na preparatach krwiopochodnych.

       
Dziękujemy za 1%!

piątek, 26 kwietnia 2013

Po zimie


Wynurzam się powoli zza stosu przetrawionych książek, postawiłam kropkę na końcu ostatniego zdania w tekście, który wchłonął mnie jak gąbka. Pora wyjść do ogrodu, który wreszcie się obudził zaspany zbyt długą zimą. Nad jeziorem bobry tej zimy zaszalały,  chyba apartamentowce budują pod wodą zamiast żeremi, tak dużo drzew naścinały. Coś mi się zdaje, że tym razem nie ujdzie im to na sucho. Jezioro w większości dotąd zacienione teraz skąpane w słońcu. Kot wyciągnął się leniwie na trawie i podgląda ptaki. Płatki kwiatów moreli zaśnieżają trawnik. Pięknie jest.

sobota, 13 kwietnia 2013

Niebezpieczne lektury


Pogrążyłam się ostatnimi czasy w lekturach ciekawych bardzo i trudnych zarazem. Tak się jakoś zbiegło, że moje zawodowe zainteresowania spotkały się z wysypem publikacji odsłaniających ciemniejszą stronę naszej rzeczywistości. Kto czytał Ameksykę wie, o czym mówię. Kto wytrwał do końca lektury Wielkiego głodu zrozumie, co mam na myśli. Ten, kto ma za sobą przemyślenia po przebrnięciu przez tekst Prowadzący umarłych , czy niedawno wydane 13 wojen i jedna zobaczy, jak ważne jest publikowanie takich książek.
Pocieszające jest to , że „bohaterowie” tych niechlubnych historii w większości  trafili w końcu za kratki. Tam właśnie spotkał ich m.in. Liao Yiwu i spisał część ich „wyczynów”. Pozostałe do opisania jako autor sam musi przetrawić, potem to samo czeka czytelnika.  Problem z takimi mrocznymi lekturami polega m.in. na tym, że wciągają odsłaniając to, co ukrywane, aż dochodzi się do progu nasycenia. Tworzy się percepcyjny menisk wypukły i wtedy pozostaje tylko zmienić lekturę na lżejszą, reportaż zastąpić np. powieścią. Z życiem takiego manewru wykonać się nie da, ale … za oknem wreszcie wiosna. I niech tak zostanie. 

sobota, 30 marca 2013

Zając ...

Złotowłosa się zamartwia, co będzie z tym zającem. Zdaje się, że patronów pomyliła, źle w kalendarz spojrzawszy, bo zając przychodzi w imieniny Benjamina, a nie Hugona, jak jej się wcześniej zdawało. Zdaje się, że kartki z kalendarza nie wyrwała i zapatrzyła się biedulka w luty. Słusznie chyba, bo wygląda na to, że zając też się w iście lutowych zaspach zasadził. I pewnie wcale już nie zdziwi, gdy na imię mu będzie ... Mikołaj. 


Wiosennych, kolorowych Świąt Wszystkim ciepło życzę!

poniedziałek, 18 marca 2013

Głowa spod kapelusza



Za oknem znów śnieży i śnieży, choć miało być wiosennie. Mało, że śnieży, to jeszcze zawiewa. Wiatr podkrada przechodniom kapelusze z głów. Sztuka to niełatwa nosić kapelusz przy wietrznej pogodzie. Z pozoru wydaje się, że głowę pod kapeluszem trzymać należy wysoko i dostojnie. Tymczasem z kapeluszem to trochę jak jak z żaglówką, trzeba z pokorą wobec wiatru, bo inaczej sam kapeluszowiec zostanie do wiatru wystawiony. Z obnażoną głową ścigać będzie wtedy po ulicach swe nakrycie głowy ku uciesze przechodniów. Zatem kapeluszowy ukłon wiatrowi posyłam z nadzieją, że pokłon przyjmie i wiać wreszcie przestanie.  

poniedziałek, 11 marca 2013

Jedna pamiątka z dwóch podróży

 Tak jakoś mam, że w zabieganiu, gdy się nie wyrabiam ze wszystkim i z niczym, zaczynam dłubać w decoupage'u. A że od minionego lata w spiżarni czekał na swój ( mój? ) czas mały ceramiczny kubeczek po jogurcie, to reszta łatwo zrobiła się sama. Jogurt zjadłam w Paryżu, ale kubek był tak uroczy w swej prostocie i nieplastikowości, że go przygarnęłam i do walizki wcisnęłam. Jako że do Afryki wybieram się niczym sójka za morze, ciągle jednak zdecydowanie "wybieram się", to kubek został kubkiem afrykańskim. Z czasem pewnie zapełni się długopisami, które już napisały wszystko, co powinny napisać, a nowego wkładu jakoś im kupić mi się nie chce.
 Dzisiaj usłyszałam opowieść o tym, że jajko pomalowane w przedstawienie naszych wyobrażeń, sprzyja realizacji ukrytych za nimi pragnień.

 Może jednak mój afrykański kubek zawiedzie mnie w końcu do prawdziwej, nieturystycznej Afryki...


Tymczasem równikowe marzenia rozwiewa śniegowa czapa na wiosennym już zdawało się tarasie.


Wiosna przyjdzie niebawem, tylko jeszcze nie wybrała kwietnego kapelusza.

poniedziałek, 25 lutego 2013

Imię dla ... zająca

Wychodzi na to, że ostatnimi czasy rzeczywiście pojawiam się tu od święta. Ale tyle się dzieje, że słowa nie nadążają za akcją. I znów niebawem święta, o czym przypomniała mi Złotowłosa pisząc pewien list. Ale najpierw zadała dość kuriozalne pytanie: "Mamo, jakie imię nosi w tym roku zając?" Nie zastanawiając się długo poradziłam, by sprawdziła w kalendarzu, czyje imieniny przypadają "na zająca". Chwilę potem dziecię list przynosi, by do zająca go wysłać. A ponieważ prosiła, by do zająca dla pewności dotrzeć także internetowo, przeklejam poniżej, by zajęczej uwadze nie umknął. Oto treść:

Drogi Zającu Hugonie!
W tym roku proszę Cię nie chowaj mi prezentu za firaną. Ale tym razem chciałabym klocki lego duplo "mój pierwszy ogród". Podpowiem Ci, że jeśli do marca ich nie wykupią, to szukaj ich w empiku. Dziękuję!"

 Urocze, mam nadzieję, że zając Hugon list uważnie przeczyta i do empiku zdąży. Gorzej, jeśli Złotowłosa pomyliła dni i zającowi nie Hugon tylko inaczej na imię. 

czwartek, 14 lutego 2013

Zmrożony psiak

To, co dziś usłyszałam i zobaczyłam w fotkach komórkowych Błękitnego Księcia najpierw mnie zdumiało, potem zmroziło, a poskutkowało m.in. tym postem. Otóż Książątko z kolegami poszkolnie się wałęsając spotkało psa z kulkami. Jak bolesne są takie grudki śniegu wplątane w futro najlepiej wie nasza psica, a temu psiemu osobnikowi śnieg wplątał się nawet w uszy. Śniegowy efekt zresztą zobaczcie sami:

 

Psiak wyglądał na zadbanego, ale niestety nie posiadał chipa, ani żadnego innego identyfikatora. Trudno było odnaleźć właściciela, 



zatem po otuleniu i "rozmrożeniu" pies trafił do schroniska przy ul. Bukowskiej. Tam czeka na tych, którym najprawdopodobniej się zgubił.  Spaniele słyną z tego, że lubią się oddalać od właściciela. Może znacie pana, którego porzucił pies?

poniedziałek, 11 lutego 2013

Finis coronat opus


Mijający tydzień to dla naszej domowej młodzieży przede wszystkim finisz zbiórki dla pogorzelców z  Centaurusa, którzy powstają niczym feniks z popiołów. Z podziwu godnym zapałem chłopcy karmę i inne potrzebne rzeczy zbierali, sortowali, spisywali i opisywali, aż wreszcie do upragnionego momentu wysyłki dotarli. A że tego kilkadziesiąt kilogramów się zebrało, sama wysyłka okazała się kolejnym wyzwaniem. Na szczęście z pomocą przyszła firma cioci Em i tak oto paczki i paczuszki na tira załadowane zwierzakom na pomoc wyruszyły i szczęśliwie na miejsce dotarły. Gratulacje dla chłopaków, podziękowania, dla wszystkich, którzy im pomogli!

niedziela, 3 lutego 2013

Z podziękowaniem


„Jeże” wspinały się wysoko, ale znów na szczyt nie weszły, zatrzymały się chyba na miejscu 24 na 555. Piszę chyba, bo w momencie zamknięcia konkursu nie widać ilości głosów oddanych na blogi poniżej pierwszej dziesiątki. Sama wędrówka po okolicy blogosfery była ciekawa sama w sobie, pojawiły się zupełnie nowe, interesujące blogi, pojawiły się nowe kategorie blogów. A „jeże” przy okazji konkursu otrzymały sporo miłych komentarzy w mailach i nie tylko. Wszystkim, którzy głosowali na jeże bardzo dziękuję, Wszystkim, którzy lubią jeże czytać obiecuję, że dbać o jeże będę. Z podziękowaniem raz jeszcze - Be.     

środa, 30 stycznia 2013

Nie taka Afryka czarna


Często zdarza się, że spędzając w jakimś miejscu tylko chwilę utrwalamy i rozpowszechniamy naszą subiektywną opinię jako informację obiektywną i niepodważalną. Nie tak dawno pisałam tutaj entuzjastycznie zresztą o pewnej książce o Afryce traktującej. Książkę podałam dalej. Do poczytania, do skomentowania. W tym przypadku szczególnie ciekawiło mnie to drugie. Książkę o Afryce przekazałam kobiecie, która tam spędza znaczną część swego życia. Znacie ją. Pojawia się na tym blogu jako Iwona, afrykańska Polka, autorka publikowanych tu malijskich fotek. Iwona przeczytała Sen pod baobabem. I zasmuciła się  najpierw, a potem wkurzała coraz bardziej. W Mali jest biednie i ciężko zwłaszcza teraz, ale książkowa wizja Mali, a zwłaszcza stolicy kraju, Bamako, jest zupełnie nie taka, jak jest naprawdę. Miejsca, w których nie pachnie dobrze znaleźć można wszędzie, wcale do Mali jeździć nie trzeba. W Bamako są już od dawna drogi, całkiem przyzwoite, a odpowiedni  samochód, w zależności od zasobności portfela, też znaleźć można. Są hotele dobre i takie, których lepiej unikać. Są ludzie, którym lepiej w drogę nie wchodzić, ale są i tacy, którzy nas jednak „nie zjedzą”. Nasze paczki wędrują do małej wioski, ale są w Mali miejsca, w których biedy nie widać, problem w tym, że jedne wyraźnie odcinają się od drugich. Więcej opowie Wam kiedyś sama Iwona.     




P.S. Przed nami ostatnie 12 godzin głosowania na jeżowy blog, głosy Wasze i Waszych przyjaciół są teraz decydujące. Liczę na Was i bardzo dziękuję za tak duże zainteresowanie kłującymi historiami. 

czwartek, 24 stycznia 2013

Konkurs


Kilka dni temu w przestrzeni mojego zjeżonego bloga umieściłam napis „blog roku 2012, kategoria ja i moje życie”. W ubiegłym roku jeże także stanęły w tym konkursie, bardzo niewielu osobom o tym powiedziałam, a i tak jeże znalazły się prawie w finale. W tym roku postanowiłam im pomóc. Znajomi wiedzą już, że Be. to ja, liczę zatem na ich aktywną pomoc w głosowaniu, które rozpocznie się 24 stycznia po 15.00.
Na „jeże” głosować można wysyłając

pod nr 7122  sms o treści:
   
A00495 (A – jak Anna, potem: zero zero cztery dziewięć pięć ) bez spacji,

Ważne :
 koszt sms to 1, 23zł, a dochód z wysłanych sms – ów przeznaczony będzie na obozy integracyjno- rehabilitacyjne dla dzieci z ubogich rodzin i dla dzieci niepełnosprawnych
  

Uchylając rąbka mojej blogerskiej tajemnicy dodam tylko, że blog ten powstawał i powstaje wbrew wszelkim prawom rządzącym zegarową tarczą. W czasie wolnym, którego nie mam, jeśli już mi się zdarzy, to błyskawicznie się jakoś sam wypełnia. Przede wszystkim jednak to blogerskie pisanie jest moim wentylem bezpieczeństwa i realnym dowodem na to, że  wszystkie przeciwności losu można przepracować w pozytywnym kierunku. Bo gdyby jeże i róże nie miały kolców, byłoby łatwo i … nudno.
Za wszystkie Wasze głosy „na jeże” z góry bardzo dziękuję i dziękuję przede wszystkim za to, że tu zaglądacie. 

niedziela, 20 stycznia 2013

Mroczna strona Chin


Chińczyki trzymają się mocno...
Dokumentalne filmy o Chinach, które pokazują prawdziwą cenę tanich jeansów (Chiny w kolorze blue), krajobraz z chałd odpadowych zastępujący odwieczną zieleń i pagórki (Sfabrykowany krajobraz), nieodwracalne zmiany ludzkich losów wynikłe z budowy Tamy Trzech Przełomów ( W górę Jangcy) to bardzo ciemna strona chińskiej potęgi. Jeszcze mroczniejsze oblicze tego kraju znalazłam w reportażach Xue Xinran, Dobre kobiety z Chin. Głosy z ukrycia. Trzeba mieć za sobą przepracowane doświadczenia mieszkającej dziś w Londynie dziennikarki Xue Xinran, by zmierzyć się z problemami, które prezentują bohaterki jej wywiadów i na dodatek potrafić przekazać je w sposób tak bezpośredni. Ona sama zresztą część swoich doświadczeń uczyniła fragmentem wspomnianej publikacji. Po lekturze tych kobiecych relacji, po przetrawieniu wspomnianych wcześniej dokumentalnych filmów, napis made in China nabiera zupełnie innego innego znaczenia.
Zaskakujące jest to, że i w tych filmach, i w książce można jednak spotkać ludzi, którzy twierdzą, że są szczęśliwi. U niektórych słychać ironię, ale u innych szczerość wynikającą pewnie stąd, że innego wymiaru szczęścia nie znają. Dobre kobiety z Chin i chińska (nie)równość.

piątek, 18 stycznia 2013

Piłki z Polski i bombardowanie za płotem.


Kolejne paczki i paczuszki dla Mali się przygotowują, a z „naszej” Afryki wieści niepokojące. Radośnie witani Francuzi to z jednej strony bezpieczeństwo, z drugiej, dla samych Francuzów, początek igrania z ogniem. Najpierw ich obecność w Mali zbiegła się z atakiem w Algierii, co wielu dziennikarzy interpretuje jako odwet, potem protesty w Egipcie i  trochę niepokoju w samej Francji. Portal france24.com umieścił na swej stronie interaktywną mapkę postępu zbrojnej ochrony Mali. Mimo francuskiej osłony część Malijczyków, głównie tych z północy, jednak z kraju ucieka, bojąc się bombardowań, głodu i braku wody http://www.france24.com/fr/20130118-refugies-mali-temoignages-horrifiants-HCR-guerre-intervention-francaise-charia-rebelles
Trafiają najczęściej do Mauretanii, Burkina Faso, do Republiki Nigru i Algierii.
W okolicy Sangha w miarę spokojnie, to tam wędrują nasze pakunki, pewnie trochę dłużej ich transport tym razem potrwa, choć potrzebny pilniej i bardziej niż kiedykolwiek. W jednej z wcześniejszych paczek, też od studentek, obok artykułów pierwszej pomocy i materiałów szkolnych znalazły się piłki. Słusznie ktoś pomyślał, że malaria malarią, strzelanina strzelaniną, a dzieci przecież bawić się chcą.  


fot. Iwona z Mali

czwartek, 17 stycznia 2013

Z dalekiego kraju


Napisała do mnie pewna studentka. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że prawie  każde zdanie jej wiadomości świadczyło o niesłychanym samozaparciu i determinacji. Parę lat temu, wbrew wszystkiemu i wszystkim, udało jej się spełnić to, o czym marzyła, czyli wyjechać do odległego kraju. Udało się jej wyjechać bardzo daleko mimo ograniczającej ją na co dzień niepełnosprawności. Udało się wyjechać za pieniądze, których nie miała zbyt wiele, ale odkładała do „magicznego pudełka”. I magiczne pudełko zamieniło się w magiczną, cudowną podróż. 



Wróciła. Teraz boryka się z codziennością, a ją najtrudniej ujarzmić magicznym pudełkiem. Chyba, że zacznie się znów składać cegiełki na następne wyprawy. Wtedy łatwiej przejść nawet nad zdrowotnymi kłopotami i powiedzieć, że to „tylko” choroba, ale poza nią jest jeszcze tyle do zobaczenia. Najtrudniej wyjechać poza samego siebie.

sobota, 12 stycznia 2013

Mali - trudno, coraz trudniej

Według najnowszych informacji od malijskich przyjaciół, informacji których potwierdzenie znaleźć już można w mediach nie tylko francuskich, ingerencja zbrojna sił francuskich ma coraz większy zasięg. Z jednej strony tak oczekiwana obecność wojsk wojsk francuskich i ościennych państw afrykańskich trochę sytuację malijską uspokoi, z drugiej powoduje kres, przejściowy miejmy nadzieję, ruchu turystycznego. Kolejne paczki dla Malijczyków przekazałam, tym razem najbardziej wykazali się studenci naszej Uczelni, bardzo Wam dziękuję! Może choć odrobinę ta afrykańska rzeczywistość będzie łatwiejsza do zniesienia, zwłaszcza dla tych, którzy innej nie znają, a dotychczasowa bardzo się zachwiała. Miejmy nadzieję, że niebawem znów w kraju dogonów życie będzie toczyło się spokojnie i powolnie, w dostojnym, afrykańskim rytmie.

fot. Iwona z Mali