Z dzieciństwa pamiętam radzieckie
dziewczynki popisujące się ciałem jak z gumy w gimnastycznych ewolucjach,
pamiętam też film dokumentalny pokazujący, w jaki sposób i za jaką cenę te
wygimnastykowane dziewczynki trafiały na najwyższe podium. Czytam właśnie
opowieść Amy Chua, Bojowa pieśń tygrysicy.
Autorka to profesor(ka) prawa, ale przede wszystkim córka chińskich imigrantów,
która w tej książce przygląda się sobie jak w lustrze. I widzi, że to chyba historia
rodziny, pewna rodzinna pamięć historyczna wdrukowana w modele zachowania zmuszała
ją do takich, a nie innych decyzji w wychowywaniu córek. Dla dobra dziecka bywa
matką bezkompromisową i bezwzględną, a jeśli ulega dziecku, to robi to tylko
dlatego, że znalazła się w strategicznym impasie.
Bojowa
pieśń tygrysicy
to także opowieść o zderzeniu wychowawczych modeli kulturowych – amerykańskiego
luzu i chińskiej surowości. Kto wychodzi na tym lepiej? Swobodnie wychowywane amerykańskie
dzieciaki odburkujące opryskliwie kochającym „za mocno” rodzicom, czy
podporządkowane rodzicielskiej wszechwładzy „grzeczne” chińskie dziewczynki?
Każdy kij ma dwa końce i pewnie najzdrowszy byłby złoty środek, matka wystarczająco
motywująca i zarazem bezpiecznie czuła. Taka tygrysica z przyciętymi pazurami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz