środa, 21 sierpnia 2013

Hiszpański dziennik podpokładowy




Od jakiegoś już czasu nie buja, nie kołysze i nie huśta. Jednak jeszcze tydzień po powrocie na ląd wszystko wokół wirowało jak na żyroskopie. Podobno im trudniej człowiek przyzwyczaja się do fal, tym trudniej w drugą stronę. Tak się pechowo składa, że z całej naszej ekipy pejzaż najbardziej chwieje się w moje głowie, dzielne dzieciaki radziły sobie znakomicie, czego o moim osobistym błędniku powiedzieć niestety nie można. Nie poddawałam się jednak i  walczyłam do samego końca, wspomagana akupresurowymi avioopaskami i nieusypiającą na szczęście biodraminą. A szkoda byłoby przespać widok tak urokliwych miejsc, coraz częściej niestety zasłanianych molochowatymi hotelami.


Dopływaliśmy zatem do zatok, gdzie marin ani przyzwoitej kei nie było, bo miejscowej ludności najwyraźniej zależy na turystyce uspokojonej. Minus jedynie taki, że praktycznie  nie było gdzie przycumować, do tego morze zwykle bywało tam płytkie, pozostawała zatem kotwica i potem pontonem na ląd, co dzieciakom sprawiało wielką frajdę, a mnie wprawiało w stan pogotowia. W minionym roku opowiadałam studentom o doli nielegalnych imigrantów przeprawiających się nieoświetlonymi pontonami przez to samo morze, po którym właśnie pływaliśmy, wielu z nich ginie niezauważonych przez większe jednostki pływające. My pokonywaliśmy w ten sposób maleńki odcineczek i to w trybie wakacyjnym, oni płyną setki mil będąc pod presją, że mogą zostać schwytani i cofnięci do kraju, skąd z ogromnym trudem się wyrwali. W El Mundo pisano ostatnio o tragicznej historii imigranta, który zginął tylko dlatego, że jako nielegalny nie ma prawa do opieki medycznej.  Zaczęły się dyskusje o prawach i godności imigrantów. Wcześniej w Madrycie – fale protestów z rolkami papieru toaletowego w roli rekwizytu wspomagającego – przeciwko kryzysowi politycznemu. Rzeczywiście bezrobocie i kryzys są widoczne nawet na Majorce, ale nie w dużych ośrodkach turystycznych, tylko właśnie w tych mniejszych, malowniczych i urzekających pozornym spokojem. 



Jakby dla równowagi żywiołów, pewnego dnia byliśmy świadkami ogromnego pożaru, zaprószonego przez nieostrożnego człowiek, który nie wziął pod uwagę, że najgorętszy dzień lata + wiatr zmieniający kierunek to nie najlepszy moment, by rozpalać ognisko. I tak oto spłonęło 800 hektarów lasu, samoloty strażackie uwijały się co najmniej przez dwie doby ( tyle przynajmniej mieliśmy okazję ich pracy się poprzyglądać, gdy wodowali obok nas i mknęli w stronę dymnej chmury  ), w powietrzu stale krążyło 6 jednostek, a skutery wodne na trasie wodowania z pewnością nie ułatwiały im pracy.



Potem zdarzyła się tragedia w Galicji na legendarnym szlaku Santiago de Compostella. Drastyczne zdjęcia w prasie, żałoba narodowa do niedzieli i chociaż na Balearach też ją ogłoszono, to niektóre nocne dyskoteki wcale się do tego nie zamierzały zastosować, liczyli się turyści. Jednakże cykady w tych dniach słychać było zdecydowanie wyraźniej, jakby grały koncert nie tylko dla siebie. Grają mi w uszach do dziś, zagłuszyły już pamięć wiatru wiejącego z kilku kierunków jednocześnie, a tak niewinnie nazywanego bryzą termiczną. Teraz cykady konkurują z zieleniutkim pasikonikiem, który wskoczył do nas przegoniony deszczem.               


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz