Podobno wg taoizmu najzdrowszym pożywieniem jest to regionalne, konsumowane w regionie, w którym wyrosło (niby logiczne, odpada transport), jest nieprzetworzone i najlepiej, by było spożywane „w sezonie”. To ostatnie kryterium dotyczy oczywiście tego, co rośnie, czyli z natury jest najbardziej zdrowe (chyba, że człowieki mu czegoś dosypały, by było równiejsze, gładsze itp.).Zatem w typowy lipcowy poranek, nieupalny a dżdżysty ( podobno w naszym kraju właśnie w lipcu pada najwięcej), zachciało nam się czegoś dobrego a prostego. W pobliskim tutejszym sklepie znaleźliśmy morele, gruszki i jogurt. Augustowski. W takim ciekawym pudełku z żeglarskim motywem i bez żadnych wyróżnień typu „teraz Polska”, czy produkt roku któregoś tam. A jaki pyszny! Z krótką datą ważności, co może tylko utwierdzać w przekonaniu, że konserwantów rzeczywiście w nim mało lub wcale. W konsystencji przypominający gęste jogurty śródziemnomorskie. Inne pozytywne skojarzenie z tym jogurtem to zsiadłe mleko, które onegdaj serwowała nieżyjąca już moja babcia. Zsiadłe mleko, które można było niemal kroić nożem. Zupełnie jak ten jogurt. A na sklepowej półce był taki niepozorny, przysłonięty pseudomlecznymi produktami, których cena wzrastała proporcjonalnie do ilości dodanych chemicznych substancji.
Nie udało mi się tu jeszcze znaleźć dobrego mazurskiego piwa, za krótko tu jesteśmy, ale za to ten jogurt… mniam!
Polaliśmy jogurtem umyte i pokrojone owoce, no i wyszła z tego, jakby to określił nasz hiszpański przyjaciel „macedonia de frutas à la polonaise”. Polecam, nie tylko na dżdżyste lipcowe poranki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz