Przede wszystkim potrafią. Potrafią pokazać sobie i światu, że jak się bardzo chce, to można. Wbrew wszystkim i na przekór wszystkiemu. Berlińskie Stowarzyszenie Polki w Gospodarce i w Kulturze ( Polnische Frauen in Wirtschaft und Kulture e.V) z okazji swojego 10. jubileuszu zachęciło do spotkania i autoprezentacji takie właśnie kobiety, które mając bardzo pod górkę osiągnęły więcej, niż zrobiłyby gdyby ich życie było usłane różami. Wymiana babskich doświadczeń, z częstym odwołaniem do sytuacji, gdy kobiety wchodzą w męskie role i co zaskakujące dla płci przeciwnej, w tej roli wypadają całkiem nieźle, anegdoty i opowieści o zawodowych przygodach przy próbach wybicia się na samodzielność, w tle znakomite przekąski, zapach dobrych perfum i kreacje, w których panie czują się dobrze i kobieco. Tak wyglądał kawałek słonecznego Berlina w miniony wtorek. Były tam Polki-Przedsiębiorczynie-Europejki. Całkiem dużo ich. I dobrze, że nie chowają się za mężem, zwłaszcza, że wydarzyło się to w kraju, w którym, jak powiedział pewien Niemiec, to kobiety noszą za facetem parasol.
piątek, 30 września 2011
sobota, 24 września 2011
Pani Plastelinka
Wrzesień to niestety taki zebraniowy miesiąc. Wszędzie trzeba coś omówić, ustalić, zaplanować. Tym razem zrobił mi się na tyle zebraniowy już nie miesiąc, ale tydzień, że aż opiekunki do dzieci się nie wyrobiły i w newralgicznej porze odrabiania lekcji progenitury pozostały zdane nawzajem na siebie. Gdy zostawiałam latorośle z mnóstwem sugestii, nie tylko lekcyjnych, na wypełnienie samodzielnego czasu przypomniałam sobie o pudełku plasteliny, które z rozpędu kupiłam im w nadmiarze. No to zostawiłam pociechy z plasteliną, między innymi. A tu okazało się, że ona własnie była atrakcją wieczoru. Że też na to wcześniej nie wpadłam, kupiłabym im cały karton, byle by ich nie kusił zanadto telewizor czy internet. Co zrobili z plasteliny? Domki, kwiatuszki, Plastusia i Hello Kitty z kołderką. Najzabawniejsze jednak było na końcu. Zbliża się do mnie dziecię moje, na tekturce niesie wytwory swoich rączek i mówi: "Mamo, to są plastelinki z historią! Opowiem Ci! Bo zobacz, tu był najpierw domek, potem ludzie posiali kwiatki. Miały być duże i małe. Tylko że te kwiatki rosły i rosły. Część z nich przerosła ludzi, ale nie przerosła domku, ale ten jeden, co miał być najmniejszy, wyrósł wielki jak palma, przerósł domek i ludzi. Dziwne, ale tak mu wyszło ".
Może to pokłosie bajki o Jasiu i pnączu fasoli? W każdym razie plastelina okazała się niezwykle twórczą opiekunką do dzieci, chyba pomyślę o niej częściej.
Może to pokłosie bajki o Jasiu i pnączu fasoli? W każdym razie plastelina okazała się niezwykle twórczą opiekunką do dzieci, chyba pomyślę o niej częściej.
czwartek, 22 września 2011
Co u jeży?
Po naszej wakacyjnej nieobecności w przestrzeni miejskiego ogrodu już wydawało się, że jeże nasze wyniosły się bez pożegnania gdzieś za płot. Na zdrowy rozum jednak wydaje się to niemądrym posunięciem z ich strony, no bo gdzie będzie im lepiej niż w opuszczonym chwilowo ogrodzie? I oczywiście się okazało, że one nie takie głupie, wręcz przeciwnie - dojrzewając zmądrzały, w dzień chowają się głęboko w igliwiu i śpią jak jeżowy Pan Bóg im przykazał, a nocą odzyskują przestrzeń dziennie ewentualnie udostępnioną człowiekom. A te ostanie po wakacjach ekspansywne bardzo się zrobiły, zwłaszcza te małoletnie, trawa ledwo zregenerowana już ledwo pion i zieloność trzyma, a tu niebawem chłody i spadające liście jeszcze jej podokuczają. Jeże natomiast przypomniały o sobie pewnego wieczoru, gdy kociak nam się zawieruszył, a że wieczór chłodny, woleliśmy, by spał w domu. Tak szukając kociaka, dzieci wpadły na zwiewające w krzaki iglaste kuleczki upewniając się tym samym, że kłujący zwierzyniec adresu nie zmienił :-)
poniedziałek, 19 września 2011
Imbirowa zupa zza płotu
O tym, jak dobrze mieć dobrych sąsiadów przekonują się najczęściej ci, którym ich brak. Dzisiaj, w czasach thujowego odgradzania się od sąsiedzkiego natręctwa, sąsiedzi, przed którymi nie mamy ochoty się niczym zasłaniać, są na wymarciu. Ale jednak są. Też mamy takie płoty, zza których dzieciaki z utęsknieniem wypatrują pojawienia się sąsiada i mamy też takie, które najchętniej wzmocnilibyśmy ekranem akustycznym, zwłaszcza wtedy, gdy sąsiad podkaszarką żyłkową wytrwale ścina, a nie tylko podkasza, trawę w całym ogrodzie i robi to właśnie wtedy, gdy spodziewaliśmy się weekendowej ciszy.
Kiedy tym razem, po dłuższej naszej nieobecności spowodowanej cywilizacyjnymi obowiązkami powróciliśmy na chwilę w dzikość "posłuchać jak trawa rośnie", naszych ulubionych sąsiadów wprawdzie nie było, ale zostawili dla nas coś uprzedzając telefonicznie gdzie. I to coś czekało jedną dobę, nawet jeże, których tam też dostatek, się do tego nie dobrały, bo zapakowane było zmyślnie, choć w ich zasięgu. Okazało się, że czeka na nas... obiad. Taki bardzo wrześniowy obiad. Zupa z dyni. Nie była to jednak zupa dyniowa, jaką znałam dotąd i jaką niekiedy zdarzało mi się robić dla dzieci. To była "poważna" zupa, a że jej autorki nie znałam dotąd od kulinarnej strony ( z wyjątkiem wyśmienitych naleśników) tym bardziej jestem pod wrażeniem. I zupy, i gestu. Na dodatek dołączony był deser owocowy - jeszcze nie skonsumowaliśmy, więc go nie opiszę, a pewnie będzie tego godzien, bo już samo jego opakowanie świadczy o niezwykłej staranności osoby, która to dla nas zostawiła. Dziękujemy Ci, Ciociu zza płotu!
P.S. Przepis w drodze, gdy dotrze przez meandry zapchanej zapewne skrzynki wspomnianej Cioci zza płotu - nie omieszkam Wam przekazać, na pewno potrzebna będzie dynia, imbir i koperek.
P.S.bis I oto przepis zeskanowany przez "Ciocię zza płotu" :
Kiedy tym razem, po dłuższej naszej nieobecności spowodowanej cywilizacyjnymi obowiązkami powróciliśmy na chwilę w dzikość "posłuchać jak trawa rośnie", naszych ulubionych sąsiadów wprawdzie nie było, ale zostawili dla nas coś uprzedzając telefonicznie gdzie. I to coś czekało jedną dobę, nawet jeże, których tam też dostatek, się do tego nie dobrały, bo zapakowane było zmyślnie, choć w ich zasięgu. Okazało się, że czeka na nas... obiad. Taki bardzo wrześniowy obiad. Zupa z dyni. Nie była to jednak zupa dyniowa, jaką znałam dotąd i jaką niekiedy zdarzało mi się robić dla dzieci. To była "poważna" zupa, a że jej autorki nie znałam dotąd od kulinarnej strony ( z wyjątkiem wyśmienitych naleśników) tym bardziej jestem pod wrażeniem. I zupy, i gestu. Na dodatek dołączony był deser owocowy - jeszcze nie skonsumowaliśmy, więc go nie opiszę, a pewnie będzie tego godzien, bo już samo jego opakowanie świadczy o niezwykłej staranności osoby, która to dla nas zostawiła. Dziękujemy Ci, Ciociu zza płotu!
P.S. Przepis w drodze, gdy dotrze przez meandry zapchanej zapewne skrzynki wspomnianej Cioci zza płotu - nie omieszkam Wam przekazać, na pewno potrzebna będzie dynia, imbir i koperek.
P.S.bis I oto przepis zeskanowany przez "Ciocię zza płotu" :
piątek, 16 września 2011
Podczytane
Po raz kolejny podejrzałam, co czytają moje pociechy, tym razem padło na lekturę szkolną. Widziałam, że najpierw przeczytał młodszy – z obowiązku, potem starszy - tak z ciekawości – co to za książka, że „Młody" czyta sam i posiłków nie wzywa. Przeczytałam i ja. I powiem Wam, poczułam powiew świeżości w zatęchłych lekturach, których lista wydawała nie zmieniać się od pokoleń. Rzecz bardzo aktualna, napisana całkiem na bieżąco z dziecięcymi zainteresowaniami i zmartwieniami, które przecież też ewoluują razem z każdą generacją. Do tego traktująca o ważnych problemach w sposób prosty a przystępny. Konkretnie – mamy tu, między innymi, chłopca na wózku, bardzo lubianego przez kolegów z klasy i atrakcyjnego między innymi dlatego, że ma „fajny wózek”, który jednak nie do zabawy służy, mamy konfrontację modnych ostatnio interaktywnych zwierzątek ze zwyczajnym futrzakiem, który zwyczajnie żyje obok nas przypominając o sobie nie tylko wtedy, kiedy nakazuje mu ustawiony wcześniej program. Wreszcie, mamy tu odniesienia do Ani z Zielonego Wzgórza czy do filmu „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”. „Piątka z Zakątka” Krystyny Drzewieckiej, są kolejne części i zapowiadają się ciekawie, poczytamy, zobaczymy :)
środa, 14 września 2011
Rozmowy przy wycinaniu lasu
Tak to na świecie jest. Każdy chce coś powiedzieć, tylko prawie nikt nie zdąży. S. Tym
Przy okazji tej smutnej historii o lesie, który zniknął, przypomniała mi się znakomita sztuka Stanisława Tyma, Rozmowy przy wycinaniu lasu. Kabaretowy, oczyszczający śmiech i historie tak naprawdę wcale nie do śmiechu. Dla tych, którzy spektaklu z udziałem m.in. Kobuszewskiego i Gajosa nie mieli okazji zobaczyć, wspomnę, że to opowieść o drwalach, bardzo w stylu "czekając na Godota". Drwale robią, co im Siekierowy każe, czekając na upragnione siekiery gawędzą m.in o ... literaturze, czy o łowieniu ryb ( sztuka dedykowana jest polskim karpiom). Komentują wygląd okolicy, a jeden z nich wspomina: "Był tam brzeziniak... o! Ten sam, cośmy go z ojcem (...) na przekroczenie normy wycięli w czynie. Ładny lasek był". *
Las, o którym pisałam w poprzednim poście wycięto błyskawicznie i nowocześnie. Ani drwale, ani nawet sam Siekierowy nie zdążyli by tu nic powiedzieć. P.S. Sztuka Rozmowy przy wycinaniu lasu ukazała się jakiś czas temu także na dvd w serii Kocham Teatr, więcej powinno być tu : http://www.kochamteatr.pl/k,rozmowy,20.htm
poniedziałek, 12 września 2011
Koniec bajki, albo o „cioci z lasu”, której zniknął las
Miała być opowieść o magicznej krainie, do której uwielbiam wracać. Gdzieś między doliną Baryczy, a Wałem Trzebnickim. Zielono tam bardzo i lesiście, wrzosowo i brzozowo.
W dzieciństwie lubiłam w ten zakątek jeździć na jagody, na grzyby niekoniecznie, bo zamiast nich przynosiłam bukiety. Tym razem coś mi podpadło. Najpierw jakoś tak jaśniej i słoneczniej w miejscach, gdzie dotąd słońce walczyło z oporem liści o dostęp do runa i podszytu. Potem wydawało mi się, że się zgubiłam, topografia mi się jakoś zakłóciła. Doprowadzona telefonicznie do celu naszej przyjacielskiej biesiady zobaczyłam rzecz starszą. Las wyłysiał plackowato i to na sporej połaci. W miejscu, gdzie moim przyjaciołom do okien zaglądały świerki, a ogród rododendronami posadzonymi za płotem przechodził w las, jest dużo błękitnego nieba, a pod nim ziemisto-korzenny bałagan. I leśna droga … utwardzona jakimś węglowym odpadem. Dobrze, że tu asfaltu nie wylali, by tym, którzy lasowi „to” zrobili wycinało się łatwiej. Siedzieliśmy przy herbatce tyłem do tej wyrwy w ciągłości lasu, szumiał on ciszej i smutniej, a wiatr zawiewał mocniej i śmielej. Będzie teraz sobie hulał i hulał, do czasu, aż kolejny drzewostan stawi mu opór. Nie było nas, był las, nie będzie nas, …?
I ich domowe graffiti na otarcie łez:
Prawda, że pomysłowe?
W dzieciństwie lubiłam w ten zakątek jeździć na jagody, na grzyby niekoniecznie, bo zamiast nich przynosiłam bukiety. Tym razem coś mi podpadło. Najpierw jakoś tak jaśniej i słoneczniej w miejscach, gdzie dotąd słońce walczyło z oporem liści o dostęp do runa i podszytu. Potem wydawało mi się, że się zgubiłam, topografia mi się jakoś zakłóciła. Doprowadzona telefonicznie do celu naszej przyjacielskiej biesiady zobaczyłam rzecz starszą. Las wyłysiał plackowato i to na sporej połaci. W miejscu, gdzie moim przyjaciołom do okien zaglądały świerki, a ogród rododendronami posadzonymi za płotem przechodził w las, jest dużo błękitnego nieba, a pod nim ziemisto-korzenny bałagan. I leśna droga … utwardzona jakimś węglowym odpadem. Dobrze, że tu asfaltu nie wylali, by tym, którzy lasowi „to” zrobili wycinało się łatwiej. Siedzieliśmy przy herbatce tyłem do tej wyrwy w ciągłości lasu, szumiał on ciszej i smutniej, a wiatr zawiewał mocniej i śmielej. Będzie teraz sobie hulał i hulał, do czasu, aż kolejny drzewostan stawi mu opór. Nie było nas, był las, nie będzie nas, …?
*
P.S. A oto opowieść wg Tych, których ten uszczerbek na lesie dotknął najbardziej: http://dakota68.bloog.pl/id,6364079,title,Byl-las,index.htmlI ich domowe graffiti na otarcie łez:
Prawda, że pomysłowe?
piątek, 9 września 2011
I stało się …
Katastrofa komunikacyjna w naszym mieście wynikająca z kumulacji robót drogowych ma swoje dobre strony. Przede wszystkim uśpiłam w garażu samochód i przesiadłam się czasowo na tramwaj, co dało mi dawno niesmakowaną okazję gapienia się na świat za oknem tylko i wyłącznie pod kątem estetycznym. Jakbym to miasto widziała po raz pierwszy od lat. Tramwaj trzymając się smyczy szynowej sprawia też, że do wielu miejsc trzeba się doczłapać piechotą. I dobrze: więcej pieszej gimnastyki, w mieście jakoś ciszej i puściej, zupełnie jak nie we wrześniu, gdy zwykle ciążył miastu powakacyjny szkolny pośpiech. Doszłam do kamienicy, o której onegdaj pisałam.
I oto spełniła się częściowo przepowiednia Pereca, którą wydumał z myślą o kamienicy - bohaterce jego niezwykłego dzieła La vie mode d’emploie (Życie instrukcja obsługi), a pisał tak:
A przede wszystkim nadejdzie taki dzień, w którym zniknie sam dom, skona cała ulica i cała dzielnica. Trochę to potrwa. Na początku zakrawać to będzie na plotkę, niewiarygodną raczej pogłoskę (…). A potem plotki oblekną się w ciało; ujawnią się inwestorzy i ich rzeczywiste zamierzenia, elegancko wyłożone w luksusowych, drukowanych techniką czterobarwną folderach.(…)Ale zanim wyłonią się z ziemi sześciany ze szkła, betonu i stali, długo ciągnąć się będą negocjacje w sprawie sprzedaży i kupna. (…)Ulica przemieni się w szereg oślepionych fasad – okien podobnych oczom pozbawionym myśli – które przedzielą zbite z desek płoty, splamione strzępami afiszy wśród nostalgicznych graffiti.”( Georges Perec, Życie instrukcja obsługi, przekład Wawrzyniec Brzozowski, wyd. korporacja ha!art, Kraków 2009, s.168 – polecam gorąco całość, choć wielka, dosłownie).
czwartek, 8 września 2011
Ich troje, część druga
Jak widać dębinka Karolina podążała wyraźnie ku nowej sytuacji towarzyskiej. Teraz ewidentnie jej losy splotły się z innym dąbkiem, a może dębinką? A może Karolina to Karol? Harmonijny szum podszeptuje, że dobrze im razem, choć jedno z nich nie chce się w drugim zatracić i pilnuje swojego dostępu do światła. Uczmy się od dębów jak być ze sobą razem i trochę osobno.
środa, 7 września 2011
Ich troje, część pierwsza
Najpierw dąb był jeden. Nazwijmy go Maciek. Po niedługim czasie pojawiła się bardzo mu bliska odnoga, nazwijmy ją na przykład Karolina. Rośli sobie razem ku słońcu, wydawali się nierozłączni, mocno spleceni korzeniami i zapatrzeni w niebo. Gdy nadchodziła jesień zgodnie i jednorodnie szumieli liśćmi nim całkiem zbrązowiały i smutno opadły. Tylko wtedy widać było zapowiedź tego, co niebawem się wydarzy. Pozbawiona liści korona Karoliny wyraźnie odbijała w jednym kierunku. Maciek albo nie nadążał, albo przegapił moment, gdy Karolina wybijała się na niezależność. Pozorną. Dlaczego? O tym jutro.
poniedziałek, 5 września 2011
Na strychu
Strych to takie specyficzne miejsce w domu, gdzie chcąc nie chcąc spotyka się przeszłość z przyszłością. Najczęściej trafiają tam rzeczy, które się już praktycznie do niczego nie przydadzą, lecz jakoś żal ich wyrzucić i przedmioty, które, być może, przydadzą się kiedyś. I ten zapach, trochę jak w starych drewnianych kościołach – wysuszone, nagrzane drewno i wkradająca się nieszczelnościami wilgoć, która mimo upałów jakoś nie wysycha. Do tego korale czarnych pajęczyn i kołderka szarego kurzu niczym w projekcie Marcela Duchampa i Man Raya „Hodowla kurzu”. W nowych domach nie ma już strychów, są poddasza, najczęściej użytkowe, bywa, że z oknem dachowym, bez miejsca na relikty przeszłości pozornie nikomu niepotrzebne.
piątek, 2 września 2011
Kamień do ogórków
Nasze polskie lato zawsze jakoś tak powoli nadchodzi i zbyt wcześnie nagle się kończy. Wieczory nie zachęcają do podglądania nieba od dołu, a zaczerwienione liście dzikiego wina jakby przepraszały, że już cichutko prześliznęła się jesień. Może się da zatrzymać lato choć w jego zapachach? Są w sklepach jeszcze ogórki i przyprawy do ich kiszenia, trochę niedoceniane, bo przecież nasz ziołowy zestaw ogórkowy z chrzanem, koprem i czosnkiem to taka nasza krajowa odpowiedź na np. zioła prowansalskie. Szkoda, że nie sprzedaje się ich z większym szacunkiem dla ich regionalnej wyjątkowości, nie wiąże rafią i nie podaje jako bukiet do kiszenia ogórków tylko wrzuca byle jak do plastikowej siatki. Na pożegnanie sezonu ogórkowego ukisiliśmy ogórki, przycisnęliśmy kamieniem płaskim, który dzieci onegdaj znalazły na spacerze i do niedawna nie wiedziały, dlaczego nazywam go ogórkowym. Pachnie czosnek, koper i chrzan, już wkrótce tylko małosolne będą nam przypominać, że niedawno były wakacje, a proza życia tak łatwo nie da się przebić poezji uwolnionych myśli. Pewnie Moi Drodzy pisać będę ciut rzadziej, dziękuję Wam za cierpliwość i wytrwałość w lekturze. Do niebawem!
Subskrybuj:
Posty (Atom)