Jeszcze nie tak dawno przejechanie samochodem kilku kilometrów za miasto oznaczało konieczność mycia przedniej szyby, tak była wytapetowana fragmentami skrzydeł, odnóży i innych trudnych do identyfikacji elementami ciałek owadów, które nie miały prawa przeżyć zderzenia czołowego z samochodem. Pamiętam, jak kilka lat temu znajomy wychwalał komfort jazdy po Szwajcarii, gdzie „nawet z robalami latającymi” się jakoś uporano. Chemia ogrodowo-trawniczkowa wytłukła wszystko, co się ruszało i nie zdołało uciec. I chyba u nas niestety, po latach się porobiło podobnie. Dzisiaj raptem trafił nam się aż jeden motyl, bielinek-kapustnik chyba, jak na biologii uczono.
Nad jeziorem było już lepiej- tam ważek aksamitnie granatowych wysyp prawdziwy. I znów kukułka, i bobrów ślady. Uciekliśmy w leśną ciszę dość wcześnie, pilnując, by korki nas nie dosięgły. I warto było. Tylko jezioro, rozświergotany las, kojąca bezcywilizacyjna cisza zakłócana pluskiem ryb i brzęczeniem owadów. I nagle łups! Młode człowieki na motorze z muzyką, głośną, na ile maszyna pozwoli jej się przebić. I to jaką muzyką! Disco italiano! Myślałam, że wymarło to śmiercią naturalną, a tu mało, że głośno, to z szacunkiem dla makaronowej muzy, bez prześmiewczej ironii, no gdzieżby. Ale chyba psica nasza groźna im się wydała w swej ogromności, bo przyjrzawszy się jej miejsce na biwak wybrali nieco dalej. Ale i tak niosło po jeziorze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz