Wyjeżdżając na poprzednie wakacje w niepełnym rodzinnym składzie obiecałam najmłodszej latorośli, że przywiozę jej „różowego ptaka”. Wybieraliśmy się na żagle do krainy, w której mnóstwo było różowych flamingów i jako pamiątkę stamtąd myślałam, że przywiozę jakiegoś sympatycznego pluszaczka nawiązującego do kolorytu lokalnego. A tu nici. W kraju, który szczyci się wszelkimi specialitées de la region, poza kulinariami i trunkami oczywiście, bo te nie zawiodły, niczego sensownego znaleźć się nie dało. Wszędzie zalew pamiątek made in China, nawet niestety w słodkiej Francji. A gdy w kolejnym sklepiku z suwenirami zapytałam o różowego flaminga, panienka sprzedająca odparła: różowe… to mamy z kolekcji Hello Kitty… ale flamingi? Łatwiej je było zobaczyć w naturze ... A pluszaczka-flaminga kupiłam … w Berlinie.
Te flamingowe poszukiwania przypomniały mi się z racji niedawnych wędrówek po Kaszubach. Też szukałam czegoś lokalnego, ale o kaszubskim dzwoneczku opowiem Wam następnym razem, na razie tylko fotka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz