Nie, nie będzie o pogodzie, która zrobiła nas w jajo, nie będzie o piorunach, które parę dni temu słychać było za oknem. Jaja wielkanocne już wiszą na ogrodowej wierzbie i na oleandrze, a Złotowłosa w ramach świątecznych kartek wysmażyła komiks z chmurką : "co się stało z moimi jajami", który ostatecznie wylądował w domowym archiwum artystycznym.
A pioruny? Pierony raczej.
A pioruny? Pierony raczej.
Nie zwróciłabym uwagi na tę książkę, gdyby
nie pewna intrygująca bliskość losów opisywanych w niej ludzi. Pierony. Górny Śląsk po polsku i niemiecku
to znakomita lekcja historii wspomnianego regionu opowiedziana w reporterskim
tonie, opowieściami prostych i wielkich ludzi przeplatana, dająca świadectwo
istnieniu małej ojczyzny niezwykle osobliwej i niedocenianej, widziana z perspektywy
polskiej i niemieckiej.
Dla mnie, przed lekturą tej książki, Górny Śląsk
był krainą czarnego złota, ale i czarnego chleba, małą ojczyzną Kutza, ale i
uprzywilejowanym onegdaj regionem, któremu należało się więcej niż innym, bo
szczególnie dużo innym dawał. Kojarzył mi się z górniczymi ośrodkami nad morzem
i wolnojadącym przez Śląsk pociągiem, bo « pod nami fedrują »..., ze
znakomitą strzelnicą sportową ( ale to temat na inną opowieść). Tymczasem okazuje
się, że to Katowice, stolicę regionu opisywano jako miasto-ogród, a jego
modernistyczna architektura, z której niewiele dziś ocalało, w pewnym czasie
była odpowiedzią na niemiecki bauhaus. Bywało też, że z jednej strony Niemcy
nazywali je « klein Paris », a z drugiej to właśnie tam wprowadzono celibat
... nauczycielek i w 1937r. palono książki, jak kiedyś na terenie Niemiec, jak
kiedyś w Chinach. To na Górnym Śląsku spotkali się Ślązacy i Schlezierzy (śląscy
Niemcy, jak pisze Biedzki), do nich dołączyli wykorzenieni polscy przesiedleńcy
ze wschodu. Tak powstało miasto skrzyżowanych kultur, ważne na mapie Polski,
cenne na mapie Europy. Świetna i konieczna lektura.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz