Zamieszkując daną przestrzeń podporządkowujemy ją sobie i oswajamy,
czynimy „naszą” chociażby po to, by prawdziwie poczuć się u siebie. Często
jednak zdarza się, że trafiamy do miejsc, które już były w czyimś posiadaniu,
stanowiły część czyjejś historii, były kawałkiem czyjegoś życia. Jedni w tej
sytuacji pozbywają się wszystkiego, co obce, co nie ich i czynią przestrzeń
sobie podporządkowaną, inni pieczołowicie tropią każdy ślad i próbują poznać
prawdziwą, jak najpełniejszą historię miejsca, w którym się znaleźli z pietyzmem
podchodząc do każdej pamiątki z przeszłości
pozwalając jej żyć drugim życiem albo też pomagają odnaleźć drogę do właścicieli.
O takim właśnie życiu pewnego miejsca w Poznaniu, zwanego nieformalnie
Abisynią, opowiada niedawno wydana książka Aleksandra Przybylskiego. Książka
niezwykła i trudna w klasyfikacji. Niby architektoniczna, z terminologią dla
wtajemniczonych, historyczna bardzo, zwłaszcza
w dokładnym opisie czasu wojny , ale
przede wszystkim ciekawa narracyjnie. Dialog
ludzi i ich domów z interwałami dla intruzów z niemieckiej, bądź radzieckiej
strony.
George Perec w La vie mode d’emploie na przykładzie
jednej kamienicy pokazał ludzkie historie sprzężone z każdym z pokojów. (
Pisałam o tym wcześniej tu: https://voila-be.blogspot.com/search?q=Perec
i trochę tu: https://voila-be.blogspot.com/2011/09/i-stao-sie.html
) Przybylski pokazuje domy w relacji podwójnej : z otoczeniem i z mieszkańcami,
przy okazji podszeptując, jak istotne jest dobre sąsiedztwo.
Inicjały jednego z profesorów na bramie jego posesji |
Podobno dom, być może za sprawą mitycznych larów i penatów,
potrafi współgrać lub nie z jego mieszkańcami. Przyjmuje lub odrzuca. Pięknieje
lub niszczeje. Skrzypi i trzeszczy strasząc lub uspokajając. Dlatego ważne
wydaje się poznanie historii miejsca, w którym żyjemy chociażby po to, by z tą
historią podjąć dialog i być jej integralną częścią.
Abisynia. Osiedle na
poznańskim Grunwaldzie to lektura nie tylko dla abisyńczyków, jak określa
autor mieszkańców tej malowniczej części Poznania. To książka ważna nie tylko
ze względu na niezwykle drobiazgowy opis miejsc dotąd nieopisanych. Ważna
przede wszystkim z jednego względu – pokazuje jak istotny jest szacunek dla
historii innego człowieka, dla jego osobistych rzeczy, dla nas być może bez
znaczenia, dla niego – bezcennych.
P.S. Abisynia kojarzyła mi się do niedawna przede wszystkim z Arturem Rimbaud i jego listami. Od pewnego
czasu przewija się w mej codzienności w
zupełnie innym kontekście. Niewiele wiedząc o historii tej części Grunwaldu jeszcze
jako studentka pomieszkiwałam w okolicy właśnie tak ostatnimi czasy określanej. A miejsce było szczególne. Willa
dwukondygnacyjna, na piętrze „państwo” , na parterze pięć studentek rozlokowanych
w trzech pokojach z łazienką i ogrodem. Choć
był to początek lat 90. obowiązywała tam kuriozalna zasada – nie wolno było „przyjmować
chłopców” , jak to określono w umowie najmu. Zakaz wstępu dla płci męskiej prawie
był przez nas przestrzegany. Prawie, bowiem mój późniejszy małżonek przyjechał pewnego dnia w czasie sesji, pod
nieobecność gospodarzy, po notatki z wykładów i za zgodą współlokatorek do pokoju przez
dziewczęta zajmowanego zaproszony został. Nagle jednak pod willę samochód
dobrze nam znany zajechał, gospodarze
zdziwili się obecnością zaparkowanego przed bramą innego auta i przeczuwając obecność
intruza przejrzeli nasze pokoje troszcząc się o temperaturę. Gościa naszego tymczasem przetrzymałyśmy w
szafie, „dziadkowie” na szczęście wpadli tylko na chwilę, jednakże dobrą
godzinę biedaczysko w tej dusznej szafie typu wnękowego przesiedział.
Żeńska stancja zakończyła się dwoma
ślubami, piszącej te słowa z człowiekiem z szafy i wnuczka "dziadków" z jedną z
lokatorek .